Tylko Wilhelmina
By David S. Holly
Tłumaczenie: Bożena Podstawska
Tytuł oryginału: Just Wilhelmina
Published by David S. Holly at Smashwords
Copyright 2014 David S. Holly
Smashwords Edition,
License Notes This ebook is licensed for your personal enjoyment only. This ebook may not be re-sold or given away to other people. If you would like to share this book with another person, please purchase an additional copy for each recipient. If you’re reading this book and did not purchase it, or it was not purchased for your use only, then please return to Smashwords.com and purchase your own copy. Thank you for respecting the hard work of this author.
Rozdział 1 - Rodzina Wilhelminy
Część 1
Każdy w tej rodzinie - każdy z wyjątkiem jednej osoby, miał dwa imiona. Z jakiegoś dawno już zapomnianego powodu, kiedy wypisywano akt urodzenia najmłodszego członka rodziny, drugie imię zostało pominięte. Nazywano ją więc "Tylko Wilhelmina". Każda rodzina posiada taki idiotyczne przypadki. I jak to już bywa z takimi kiepskimi dowcipami, ten również – choć dla niewtajemniczonych brzmiał zupełnie niedorzecznie - przyjął się i zagościł w rodzinie na stałe.
- Hmmm... - pomyślała. - To powinno się udać.
Dokonała szczegółowej inspekcji wszystkich sznurków. Sprawdziła, czy są połączone w niezawodny sposób ze sobą, z drzwiami oraz z plastikowym wiadrem pełnym lodowato-zimnej wody.
- Będzie to trzeba dokładnie przetestować - powiedziała sama do siebie.
Podeszła do otwartego okna, po czym zwinnie przez nie przeskoczyła na wypielęgnowany trawnik, który ciągnął się aż po kępę młodych drzew rosnących po drugiej stronie.
Potem wetknęła głowę do pustego pokoju i zawołała na całe gardło: Na pomoc! Na pomoc!
Będąc już w połowie drogi przez trawnik i w zasięgu sznurkowej drabinki wiodącej do drewnianego domku na drzewie, usłyszała w głębi domu nagły łoskot, przeraźliwy pisk, a następnie coś, co musiało być potokiem przekleństw. A więc udało się! Dopadła ją!
Wspięła się po sznurkowej drabince, z łatwością przekładając dłonie z jednego szczebla na drugi i podciągnęła się na drewnianą podłogę zbudowaną na wysokości ponad czterech metrów nad ziemią. Szybciutko wciągnęła drabinkę za sobą na górę, gdzie poczuła się bezpiecznie wiedząc, że w tym miejscu nie dosięgnie jej żadna kara.
Z tego poczucia bezpieczeństwa zrodził się niepohamowany szczery śmiech. Tarzała się na plecach, majtając w powietrzu nogami, dręczona spazmami radości wprost nie do opanowania. Aż zaczęła płakać ze śmiechu.
- Tylko Wilhelmino, złaź na dół natychmiast!
Wychyliła głowę przez parapet.
Stojąca na dole siostra patrzyła groźnie w górę. Mokre włosy kleiły jej się do twarzy, niebieska bluzka była kompletnie przemoczona, tak że z łatwością można było zauważyć, że miała pod nią biały stanik. Stała z założonymi rękami, a wyraz jej twarzy sugerował, że dzisiaj nie zniesie już więcej idiotyzmów, a już na pewno nie ze strony siedzącej na górze młodszej siostry.
- Dobry Boże, Daphne. Przecież ty wyglądasz zupełnie jak zmokła kura!
Kolejny atak radości znowu zmusił ją do tarzania się po podłodze.
- Tylko Wilhelmino!
- Och, Daphne, ależ ty nie masz nawet za grosz poczucia humoru. Nie ma więc sensu, żebym próbowała ci cokolwiek tłumaczyć.
- Złaź tutaj, a już mój kapeć wszystko najlepiej wytłumaczy.
- Dziękuję bardzo. Myślę jednak, że to sobie daruję.
- Zobaczysz, powiem wszystko tacie, kiedy wróci do domu.
- Nie, nie powiesz. Nie jesteś skarżypytą.
- Wcześniej czy później i tak cię dopadnę. Im dłużej każesz mi czekać, tym gorzej dla ciebie.
Wilhelmina zastanowiła się przez chwilę.
- Ok. Złażę.
Najpierw z otworu w podłodze domku wypadła drabinka łącząca go z ziemią. Za nią podążyły dwie smukłe nogi w białych podkolanówkach i czarnych sandałach. A następnie szczupłe ciało odziane w sukienkę z kraciastej bawełny. I jeszcze głowa przyozdobiona czarnymi loczkami. Aż w końcu dwa mocno opalone nagie ramiona wykonujące sprawne ruchy na szczeblach drabiny.
- Chodź tutaj, ty nieznośny bachorze! - powiedziała Daphne, próbując przełożyć sobie młodszą siostrę przez wysuniętą do przodu nogę.
- Nie tutaj! - zawołała Wilhelmina z oburzeniem. - Proszę, zróbmy to w środku, z dala od wścibskich oczu sąsiadów.
Prowadząc siostrę do domu, Daphne mocno trzymała ją za nadgarstek, może nawet zbyt mocno. Weszły przez francuskie drzwi do jadalni. Daphne z impetem usiadła na jednym z krzeseł, po czym bez dalszej zwłoki przełożyła wywijającą się siostrę przez kolano.
- Wiesz co jest najlepsze w zaciszu domowym? - zapytała, podciągając brzeg spódnicy do góry, natomiast parę różowych majtek zsuwając w dół. - Że nikt nie zobaczy twojego gołego tyłka!
- Daphne!
A potem rozpoczęło się lanie i rozmowa utknęła nagle w martwym punkcie.
Nie był to pierwszy raz, kiedy Wilhelmina cierpiała z rąk starszej siostry, jednak tym razem odczuła to dość dotkliwie. Daphne skoncentrowała swoją uwagę najpierw jednym pośladku, potem na drugim, od czasu do czasu zmieniając strony. Machała skórzanym kapciem tak długo, aż zabrakło jej tchu i energii. Podeszwa kapcia nie była duża. Ale była wykonana z twardej skóry. Kolejne razy spadające na nagie pośladki dziewczyny pokryły je żywą, palącą czerwienią.
- Wiesz co? Ty czasem potrafisz być naprawdę nieznośnym bachorem, Wilhelmino! Nie mam pojęcia co w ciebie wstąpiło!
Wreszcie pozwoliła siostrze wstać, uporządkować ubranie, po czym dała jej chwilę na otarcie łez.
- Zmiataj już i trzymaj się ode mnie z daleka, dopóki mama i tata nie wrócą do domu.
Wilhelmina posłusznie kiwnęła głową i ostrożnie wycofała się z domu, by powrócić do zacisza swojego domku.
Kiedy była już wewnątrz jego drewnianych ścian, położyła się na brzuchu na podłodze i z pewnym wahaniem pogładziła swoją świeżo zbitą pupę.
- Tym razem to było niezłe - pomyślała sobie. - Prawdę mówiąc, to było więcej niż niezłe.
Leżała nieruchomo, z zamkniętymi oczami, delektując się rozchodzącym się po pupie pulsującym gorącem. Dziś wieczorem Derek wraca do domu, pomyślała leniwie. Jeśli ponownie uda jej się sztuczka z wiadrem, jest prawie pewne, że brat spuści jej lanie szczotką do włosów. Może nawet drewnianą packą. Na myśl o pacce, jej nogi zrobiły się nieco miękkie. Packa zawsze oznaczała solidne lanie. A ona miała dziwny pociąg właśnie do tych solidnych.
Część 2
Był ciepły letni wieczór i Wilhelmina leżała na swoim łóżku, w koszulce zamiast piżamy. Było już późno, lecz ciemność jeszcze nie zabarwiła wieczornego nieba zupełnie na czarno, a łagodna wieczorna bryza wciąż wnosiła do pokoju wspomnienie popołudniowego upału.
Pieczenie po laniu kapciem już dawno zniknęło, a ona jakoś nie odzyskała jeszcze koniecznego poziomu podekscytowania, by zaryzykować sprawdzenie czy mama i tata byli w odpowiednim nastroju, aby złoić swojej najmłodszej córce skórę. Oczywiście, prędzej czy później będą w nastroju, rzecz w tym, że ona też musi mieć na to ochotę. Czasem rodzice wymagali lekkiego szturchańca w tym kierunku, a jej zadaniem było znaleźć takiego, który wymagałby natychmiastowego wymierzenia sprawiedliwości.
Co by sobie rodzice pomyśleli, gdyby dowiedzieli się, że ich córka miała dziwną potrzebę, aby od czasu do czasu jej tyłek został porządnie przetrzepany ręką, kapciem, drewnianą packą lub pasem? No tak, zapewne pierwszą rzeczą jaką by zrobili byłoby po prostu zaprzestanie wszelkiego lania. Nie ma przecież najmniejszego sensu karać kogoś, kto jest w siódmym niebie za każdym razem, gdy ręka, kapeć, drewniana packa lub pas są próbowane na jej pupie.
Tak więc sprawą najwyższej wagi było, aby się nigdy nie dowiedzieli.
Nagle poczuła delikatny atak paniki. A co, jeśli to wszystko kiedyś wyjdzie na jaw? Jeśli cały świat dowie się, jaka z niej dziwna dziewczyna? Zaraz pewnie umieszczą ją w cyrku lub podobnym miejscu. Tłumy będą przychodziły oglądać tą dziwaczkę, która naprawdę ma wielką - choć trzeba przyznać dość niespotykaną - przyjemność, gdy jej pupa jest traktowana ręką, kapciem, drewnianą packą lub pasem.
Och, jak to trudno być jedyną osobą na całym świecie, która lubi dostawać lanie. Jest to tajemnica, której należy strzec jak najpilniej, niewątpliwie przez całe życie.
Notując sobie w pamięci to przykazanie, odpłynęła w krainę snów.
---oo0oo---
- Daphne powiedziała mi, co jej zrobiłaś. Nie próbuj tego na mnie, młoda damo! - Jej starszy brat nosił modne ubranie człowieka z miasta, gdzie zajmował się czymś ważnym, Bóg tylko wie czym. Nigdy nie było go w domu w weekendy, bez wątpienia życie towarzyskie odciągało go gdzieś daleko. Ale teraz przyjechał spędzić dzień w domu i ostatnią rzeczą jakiej sobie życzył było to, aby młodsza siostra zawracała mu głowę.
- Dobrze, Derek.
Cholera. A więc sztuczka z wiadrem się nie przyda. Przynajmniej nie dzisiaj. Być może za kilka miesięcy, kiedy brat zapomni już o tym. Zanotowała w myśli
tę sztuczkę, umieszczając ją w odpowiedniej przegródce umysłu, gdzie miały już dawno swoje miejsce inne, podobnie wymyślne tortury. Będzie je można wypróbować, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
- Hmm… on chyba nie wspominał nic o żabach - pomyślała. Nie, w żadnej ich rozmowie, odkąd sięga pamięcią, nie padło ani jedno słowo na temat żab. Wilhelmina Podjęła męską decyzję.
Gdy brat brał prysznic, zakradła się na czubkach palców do jego pokoju, by umieścić swą najnowszą zdobycz w przytulnym gniazdku zrobionym z pary męskich slipek leżących na łóżku. Żaba zarechotała krótko i cicho, jakby na "do widzenia".
---oo0oo---
Wilhelmina siedziała na dole w kuchni ze swoją siostrą, jedząc płatki śniadaniowe, gdy nagle z góry dobiegł do ich uszu potężny wrzask.
- Tylko Wilhelmino... co ty tym razem zmajstrowałaś?
- Nic. Pewnie uderzył się w duży palec u nogi. - Wilhelmina spokojnie kontynuowała jedzenie, jakby w jej całym życiu nie było ani jednej troski.
---oo0oo---
Leżała na brzuchu w domku na drzewie.
To było naprawdę niezłe. Musiała przyznać, że jedno z najlepszych w jej życiu.
Derek wpadł do kuchni mając na sobie jedynie niebieskie jeansy; chwycił drewnianą kopyść, która akurat nawinęła mu się pod rękę, bez jednego słowa oparł siostrę na stole, twarzą do blatu i zaczął okładać jej ubraną jedynie w białe majtki pupę.
Tym razem nawet nie musiała udawać, że wierzga nogami. Bicie paliło tak, że musiała wierzgać, czy tego chciała czy nie.
Nigdy dotąd nie dostała lania drewnianą kopyścią. Z cichą rozwagą konesera zrobiła porównanie i doszła do wniosku, że jednak drewniana packa ma pewną przewagę nad kopyścią. Początkowe pieczenie było mniej więcej podobne w obu przypadkach, jednak packa nieubłaganie trafiała wciąż w to samo miejsce, dokładnie to przeznaczone do siedzenia, ciągle i ciągle, za każdym razem koncentrując się na tym samym miejscu, które piekło coraz to intensywniej. Można się było niemalże zwijać z bólu. Z drugiej strony kopyść była na tyle łatwa w użyciu, że cały tyłek był potraktowany sprawiedliwie. Też można się było zwijać, jednak nie aż do tego stopnia, co przy pacce. To właśnie to skupienie na jednym miejscu dawało pacce tą niewielką przewagę.
Potarła pupę bardzo delikatnie, jedynie tyle, aby na nowo rozpalić ogień. To było naprawdę, naprawdę niezłe. Teraz będzie musiała zrobić sobie krótką przerwę od pakowania się w kłopoty. Nikt przy zdrowych zmysłach i normalnym stanie umysłu nie ryzykowałby przecież lania, mając pupę świeżo posiniaczoną po ostatniej sesji.
A przecież cały jej plan generalny polegał na tym, aby wszyscy myśleli, że jest zupełnie normalna.
Część 3
- Wróciłem! - zawołał pan Watson przekraczając próg domu. Przez otwarte drzwi, promienie słońca wpłynęły za nim do domu, zarysowując jego kontur na ścianie ogrodowego listowia. Nie był może zbyt tęgi, jednak widać było wyraźnie, że średni wiek dodał mu nieco ciała w pasie; wydawało się, że wszystkie starsze spodnie kurczyły się nagle. Ale tak to już zazwyczaj bywa ze starymi częściami garderoby. Jako pierwszy znalazł się przy nim Patch, rodzinny kundel, który natychmiast próbował doskoczyć do twarzy swego ukochanego pana, by ją polizać.
Pan Watson uniósł psa do góry z wielką werwą, wysoko nad swą głowę, po części po to, by uniknąć zaślinienia, ale również po to, by połaskotać go delikatnie, wołając:
- Kto tutaj jest dobrym chłopcem? No kto?
W ułamku sekundy kotka Grey wróciła ze swej drzemki pod krzewem ligustru, który znajdował się dokładnie naprzeciwko drzwi wejściowych; udawała, że przyszła sprawdzić, czy nie zbliża się już czasem pora kolejnego karmienia. Stanęła za panem Watsonem i popatrzyła na psa wysoko, wysoko ponad nimi. Jego pysk zastygł w brzydkim grymasie uśmiechu, co miało oznaczać psią radość.
W jeszcze krótszym ułamku sekundy Tylko Wilhelmina znalazła się przy
balustradzie u podnóża schodów i z jakąś natchnioną błyskotliwością, która czasem sprawia, że doskonała scena staje się perfekcyjna, podbiegła do ojca, wołając:
- Tatuś, Tatuś! - jednocześnie łaskocząc go radośnie pod pachami.
Zaskoczony pan Watson upuścił psa. Jeszcze bardziej zaskoczony Patch upadł za plecy pana Watsona, z łapami wciąż skierowanymi w stronę sufitu. Na szczęście nie ucierpiał na tym za bardzo, gdyż upadek zamortyzowała będąca w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu kotka, na której kundel bezpiecznie wylądował.
Żadne ze zwierząt nie miało pojęcia cóż takiego uczyniły, że zasłużyły na tak brutalne traktowanie. Zapewne jednak pan Watson musiał być na obydwoje bardzo zły, dosłownie wściekły. Jeden przez drugiego, popędziły w największym popłochu alejką ogrodową, byle jak najdalej od tego szaleńca, który jak widać postanowił użyć jednego z nich jako broni przeciwko drugiemu.
Minęły godziny, zanim ponownie odważyły się pojawić w pobliżu domu i to jedynie dlatego, że skurcze głodowe żołądka były na tyle uciążliwe, że przezwyciężyły ich instynkt samozachowawczy. Tygodnie upłynęły, zanim któreś z nich pozwoliło podejść panu Watsonowi na odległość umożliwiającą pogłaskanie.
Następnie przybyła mama, na tyle wcześnie, by być świadkiem szaleńczej ucieczki zwierzaków.
- Co się...?
Pan Watson odwrócił się przodem do Wilhelminy.
- Czy masz coś do powiedzenia, Tylko Wilhelmino? - zapytał bardzo powoli i bardzo wyraźnie, tym swoim niezwykle opanowanym tonem, który wyraźnie sugerował, że dojrzał już do decyzji, aby pójść i z właściwą sobie pasją zerwać z pobliskiego drzewa jakąś świeżą i solidną witkę.
Wilhelmina spojrzała na ziemię. Z zaciśniętymi ustami pokręciła powoli głową, jeden raz.
- Tak myślałem. Do pokoju! - rozkazał ojciec.
Pomaszerowała schodami do góry, by oczekiwać tam na to, co nieuniknione.
- Co ona tym razem zrobiła?
- Po prostu zasłużyła sobie na lanie.
- No tak. Tego to ja się sama domyśliłam.
Pan Watson podążył po schodach za swoją córką do głównej sypialni w domu.
Stała przy nogach łóżka i zwróciła się powoli w stronę wchodzącego do pokoju ojca.
Spojrzał na nią, wciąż dość drobną jak na swój wiek, ubraną w zwykłą luźną niebieską sukienkę.
- Wiesz Wilhelmino, ty naprawdę stajesz się już za duża na takie głupie, dziecinne żarty.
Patrzyła przed siebie. Z tym akurat nie mogła się tak do końca zgodzić.
- Poza tym, mogłaś naprawdę zrobić krzywdę Patchowi lub Grey.
Spojrzała na ojca. Oboje wiedzieli, że nie była to prawda, żadnemu ze zwierzątek nie groziło niebezpieczeństwo. Ojciec po prostu wyolbrzymiał nieco sprawę, by zwiększyć wymiar surowej kary, którą miał właśnie zamiar wymierzyć.
Pamiętała o tym, by z niepokojem przełknąć głośno ślinę, zanim powiedziała:
- Bardzo przepraszam, tatusiu. Już nigdy więcej tego nie zrobię.
- Dobra dziewczynka. Musisz jednak ponieść konsekwencje tego, co już zrobiłaś. Połóż się na łóżku.
Wykonała polecenie ojca, z niewielkim ociąganiem kładąc się na łóżku twarzą w dół.
Pan Watson podszedł do komody, otworzył jedną z szuflad, po czym wrócił, by wymierzyć córce karę.
- Och, tato. Proszę, nie pasem!
Był to prosty skórzany pas, długi na 18 cali i szeroki na kilka. Wycięty ze skóry przeznaczonej na podeszwy butów. Gwarantował poprawne zachowanie nawet najbardziej dokuczliwych dzieciaków. Raz na zawsze.
Brzeg sukienki został podciągnięty do góry, aż na jej głowę, a niebieskie majtki opuszczone w dół do samych kolan.
Raz za razem smagnął pasem jej gołe pośladki, dwanaście razy. Za każdym razem w pokoju rozlegało się głośne plaśnięcie, jednak ze strony Wilhelminy dało się słyszeć tylko lekkie kontrolowane jęknięcia. Zanim pan Watson skończył całą serię, wiedział dobrze, że pośladki koloru żywej czerwieni były już w odpowiednim stopniu nasiąknięte bólem. To powinno wystarczyć.
Odłożył pas, zrobił krok do przodu i podciągnął jej majtki z powrotem na pupę. Spódnica wróciła na miejsce, zakrywając uda.
- Niektórzy są zdania, że jesteś już za duża na lanie, Wilhelmino. Ale dopóki
będziesz wciąż robić te swoje głupie popisy, będziesz je otrzymywać za każdym razem.
- Dobrze, tato.
- Idź się trochę ogarnąć. Obiad jest prawie gotowy.
- Dobrze, tatusiu.
Poszła do swojego pokoju i tam mocno przycisnęła ramiona do ciała, próbując zapanować nad ogarniającą ją radością. Ależ to było naprawdę niezłe! Zdecydowanie jedno z najlepszych.
Część 4
Następnego dnia we wsi odbywały się doroczne Targi Łakoci. Była to impreza dobroczynna, na której zbierano fundusze, aby wesprzeć tych nieszczęsnych członków społeczeństwa, których nie stać było na pieczenie tak smacznych i zdrowych frykasów jak prezentowane tutaj ciasta, ciasteczka, tarty i wszelkie inne rozmaitości.
Najważniejszą częścią uroczystości był odbywający się w wiejskiej Świetlicy wielki konkurs pieczenia ciast - bodajże największe zawody w tej części świata. Wszystkie kobiety brały udział w tym doniosłym wydarzeniu, którego wynik mógł całkowicie zmienić hierarchię ważności wśród wiejskich dam.
Tym razem pani Watson czuła się bardzo pewna siebie. W ubiegłym roku zajęła drugie miejsce, przegrywając tylko tą panią Hamilton, która od czasu zwycięstwa chodziła z tak wysoko zadartym nosem, że naprawdę słusznym byłoby po prostu wykopać ją z tego piedestału prosto do gromady kuchennych pomocnic, gdzie tak naprawdę jest jej miejsce. Ona jej tym razem pokaże. Zobaczycie!
Cały sekret tkwił w cynamonie. To właśnie odpowiednio dobrane proporcje cynamonu do jabłek dawały tę subtelną różnicę między zwykłym jabłecznikiem a jabłecznikiem o niebiańskich walorach smakowych. Przez sześć tygodni, każdego dnia piekła więc jabłecznik z precyzyjnie odmierzoną ilością cynamonu. Kilka mikrogramów mniej lub więcej, odmierzała ilość z największą precyzją, aż w końcu udało jej się upiec tak perfekcyjny jabłecznik, jakiego nie udałoby się nigdy osiągnąć, gdyby użyto jedną szesnastą grama mniej lub więcej cynamonu.
Gdy pani Rhenfeld spróbuje tego placka, na pewno natychmiast sięgnie po niebieską wstążkę, nie zawracając sobie nawet głowy próbowaniem innych wypieków. A trzeba wiedzieć, że pani Rhenfeld była prawdziwą znawczynią, z której zdaniem należało się liczyć. Miała tak wyrafinowane podniebienie, że jeden z jej przepisów został kiedyś opublikowany w ogólnokrajowym czasopiśmie. Ogólnokrajowym!
Pani Watson umieściła swój świeżo upieczony mistrzowski placek na parapecie, by ostygł do temperatury umożliwiającej jego bezpieczny transport i poszła przygotować kilka toreb, do których zapakowała inne łakocie przygotowane do ofiarowania podczas Targów. Naprawdę należy robić wszystko, co w ludzkiej mocy, by wspomóc te biedne duszyczki mające w życiu mniej szczęścia od nas.
Wróciła pięć minut później.
W cieście brakowało sporego kawałka.
Rozległo się przeraźliwe wycie, coś jak "Aaaaauuuuuuoooo!!!, którego nie powstydziłby się nawet najgorszy potępieniec.
Wypadła z domu jak burza i w mgnieniu oka znalazła się pod drzewem, na którym mieścił się drewniany domek.
- Tylko Wilhelmino! - Zaryczała.
Głowa ozdobiona czarnymi loczkami wychyliła się i spojrzała w dół.
- Tak, mamusiu? - Wymamrotała ustami pełnymi jabłecznika.
- Złaź na dół, w tej chwili. I lepiej nie czekaj, aż tam po ciebie wejdę!
Wilhelmina zeszła po sznurkowej drabince tak szybko jak potrafiła, z pośpiechu spadając z ostatniego metra i lądując tuż pod nogami matki.
- Zabrałaś kawałek jabłecznika!!!
- Ale....
- Piekłam jabłeczniki codziennie przez sześć tygodni, a ty nigdy nie zjadłaś nawet najmniejszego kawałka!
- Jakoś nie miałam wtedy ochoty na jabłecznik.
- Nawet nie spróbowałaś żadnego z moich czterdziestu jeden placków. I właśnie dzisiaj, gdy upiekłam czterdziesty drugi, o którym dobrze wiedziałaś, że nie wolno go nawet dotknąć, tak po prostu się poczęstowałaś?!
- Nie wiedziałam, że nie wolno...
- Dość już! Natychmiast do domu, młoda damo. Tam dokończymy rozmowę.
Wilhelmina przemaszerowała przez trawnik z dumnie uniesioną głową, jak bohaterka prowadzona na gilotynę. Nie może przecież dać sąsiadom powodu do satysfakcji, którą z pewnością by odczuli, gdyby zauważyli jakiekolwiek objawy niepokoju w jej zachowaniu. Pani Watson maszerowała za nią, jak kat podążający za skazańcem w drodze na spotkanie z losem.
- Wygrałabym ten konkurs.
- Przecież wciąż masz szansę.
- Nie ma już czasu na pieczenie kolejnego ciasta, a te, które biorą udział w konkursie, muszą być nietknięte. W przeciwnym razie zostają zdyskwalifikowane.
- Nie wiedziałam o tym, mamo.
- Ty nigdy o niczym nie wiesz, Wilhelmino.
Wzięła do ręki drewnianą packę.
Ruchem głowy wskazała na kuchenny stół.
- Kładź się.
- Dobrze, mamusiu.
Bez poganiania, Wilhelmina sama uniosła brzeg spódnicy do góry i majtki ściągnęła w dół, po czym oparła się na stole, oddając matce kontrolę nad swoją pupą. Lanie od matki zawsze było po gołej pupie. Zawsze.
Złapała mocno rękami za drugi brzeg stołu. Twarda drewniana packa miała to coś, co absorbowało całą uwagę i powodowało nieodpartą ochotę, by podskakiwać i pocierać pupę w najbardziej niegodny sposób. A Wilhelmina zawsze robiła wszystko, co w jej mocy, by jej godność pozostała nienaruszona.
Po wczorajszym laniu nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Smagnięcia pasem naprawdę piekły porządnie, ale przy doskonałym stylu pana Watsona, nie pozostawiały one siniaków, gdy już to nieznośne pieczenie - jakby po pokrzywach - ucichło. Poczuła na pupie dotyk zimnej drewnianej packi, gdy matka uważnie obierała cel, zanim zamachnęła się szeroko, by wymierzyć córce pierwsze uderzenie.
Packa wylądowała z całym impetem dokładnie w tym miejscu, gdzie górna część ud łączy się z wypukłością pośladków. Na ich najbardziej wrażliwej części. Po czymś takim, wrażenia trwają długo, gdyż jest to dokładnie miejsce, na którym się siedzi. Packa chlasnęła po raz drugi, dokładnie na zaczerwienieniu spowodowanym przez pierwsze uderzenie. Ból był podwójny i okrzyk, który spowodował wcale nie był udawany.
Matka nie pokrywała razami całej pupy równomiernie, lecz nieubłaganie trafiała za każdym razem w to samo, najwrażliwsze miejsce.
Ból stawał się coraz głębszy i intensywniejszy. Ku przerażeniu Wilhelminy, zaczynało się to stawać nieprzyjemne. Tak się czasem zdarzało, zwłaszcza z packą. A ona wcale nie lubiła, gdy robiło się nieprzyjemnie. W oczach pojawiły się łzy. Knykcie jej palców zbielały z wysiłku, tak mocno zaciskała dłonie na krawędzi stołu. Kiedy już, już stawało się to nie do zniesienia, lanie nagle się skończyło.
A ona wciąż leżała na stole, próbując odzyskać panowanie nad sobą.
Boże drogi, jak bardzo pupa ją piekła. Wręcz paliła. Tym razem lanie było chyba nieco za dobre.
Później, leżąc na podłodze w domku na drzewie - na brzuchu rzecz jasna - i leniwie głaszcząc swój tyłek wspominała miniony poranek. Nie mogła pojąć jak coś tak kuszącego jak lanie, może czasem przerodzić się w rzecz tak nieprzyjemną. Nawet bardzo nieprzyjemną. Będzie musiała chyba przeprowadzić serię odpowiednich eksperymentów, by to rozgryźć. I miała spory zasób pomysłów jak takie eksperymenty wykonać.
Matka była tak wściekła na swoją córkę, że po skończonym laniu ostrzegła ją, że jeśli jej zachowanie nie poprawi się znacznie i to szybko, następne bicie będzie ogrodową trzciną.
Wilhelmina nie zawarła jeszcze bliższej znajomości z trzciną, jednak dobrze pamiętała wrzaski siostry, gdy tej zdarzyło się otrzymać dwanaście razów. Sugerowały one jasno, że trzcina miała w sobie coś z tego niezwykle gorącego, palącego żywym ogniem pieczenia.
Z jednej strony ogrodowa trzcina wydawała się kusząca, jeśli jednak matka uważała ją za gorszą od packi, może się okazać nie taka znowu przyjemna. Tak czy owak, będzie musiała się o tym wkrótce przekonać, poczyniła więc odpowiednią notatkę w pamięci.
Kiedy wszystkie sińce znikną - a porządnie zastosowana packa gwarantowała piękną ich kolekcję w pełnej palecie barw - będzie to bardzo ciekawy eksperyment do przeprowadzenia. Teraz przez jakiś czas, powiedzmy przez tydzień, należy zachowywać się poprawnie. Do czasu, gdy wróci naturalnie różowy kolor pośladków. Potem będzie można powrócić do zwykłego zachowania. Tak, tydzień powinien wystarczyć.
Rozdział 2 - Wilhelmina i przyjaciele
Część 1
Domek na drzewie zbudowano, gdy urodził się Derek. Ojciec był w posiadaniu drewnianej skrzyni o imponujących rozmiarach. Jej podstawą był kwadrat o wymiarach 12 na 12 stóp, a wysokiej na 6 stóp. Wykonana z drewna o najwyższej jakości, oryginalnie służyła jako opakowanie jakiegoś wielkiego urządzenia militarnego.
Wielką kwadratową pokrywę wykorzystano jako podłogę. Umieszczono ją wysoko na drzewie, w miarę poziomo na wysokości około 15 stóp. Resztę skrzyni przeznaczono na dach i ściany, które po pokryciu kilkoma warstwami błyszczącej granatowej farby stały się rzeczywiście solidne i wodoodporne. Matka, jak to matka, miała swoje obawy, lecz pomimo to domek stanowił kryjówkę Derka przez długie lata, zanim odziedziczyła go po nim Wilhelmina. Daphne jakoś nie lubiła przebywać na wysokości, a poza tym, jako dama, nie chciała, żeby widziano ją w granatowym domku na drzewie.
---oo0oo---
Tego raczej posępnego popołudnia, Wilhelmina gościła u siebie Henriettę. Siedziały ze skrzyżowanymi nogami na dywaniku, na samym środku domku i taksowały się nawzajem uważnie wzrokiem. Każda z nich próbowała ocenić wartość tej drugiej, a robiły to w sposób charakterystyczny dla taksujących się wzrokiem dziewczynek.
Wilhelmina miała na sobie zwykłą żółtą kraciastą sukienkę. Henrietta nosiła różową bluzkę wpuszczoną w dżinsowe ogrodniczki oraz dwa brązowe kucyki, każdy z jednej strony głowy. Jej wydłużona poważna twarz miała ten zamyślony wyraz, który zazwyczaj idzie w parze z wielkimi zielonymi oczami.
- O jakiej bandzie mówisz? - Zapytała Wilhelmina. - Masz na myśli bandę banitów?
- Nie. Paczkę osób ze szkoły. Ale fajnie byłoby też być wyjętym spod prawa, nie sądzisz?
- Jakie dokładnie osoby masz na myśli? - Wilhelmina przeszła do konkretów.
- Dzieci, takie jak my.
- Chłopców też?
- No coś ty, nie bądź głupia. Chłopcy cuchną i są tacy prymitywni. Po co nam oni w paczce?
Wilhelmina jeszcze raz zastanowiła się nad nieoczekiwaną propozycją Henrietty.
- Po co w ogóle nam banda?
- Bandy są super. Wszystkie książki z biblioteki, które do tej pory przeczytałam opisują, jaka to świetna zabawa. A jedyna paczka w naszej wiosce to ta Heleny Bott i jej lizusek.
- Piggy ma swoją paczkę?
- Nie nazwałabym jej lizusek paczką. Ona daje im czekoladę co piątek, jeśli sobie na to "zasłużą".
- Bleee...
- Więc co o tym myślisz?
- Chcesz, żebym założyła paczkę, a ty będziesz jej jedynym członkiem?
- Inni też dołączą. Jeśli im na to pozwolimy.
- Żeby mieć przygody i podobne sprawy? I żeby się pakować w kłopoty?
- Czemu nie? Pakowanie się w kłopoty brzmi nieźle. Wyjęci spod prawa właśnie to robią najlepiej.
- Dostałaś już kiedyś lanie?
- Co? Hmm... Tak. Zdarzyło mi się parę razy. Niezbyt często. Czemu pytasz?
- Kiedy ja pakuję się w kłopoty, czasem kończy się to laniem.
- Za każdym razem?
- Nie, nie za każdym. Ale prawie.
- No tak… Ale ryzyko lania mogłoby dodać naszym przygodom trochę prawdziwego dreszczyku. Chętnie spróbuję.
- Chciałabyś to przetestować?
- Coś jakby inicjacja? Byłoby super.
Splotły swoje małe palce, wzniosły ręce w górę i w dół i pokłoniły się sobie nisko. Przymierze zostało zawarte.
---oo0oo---
Poranny deszcz przestał już padać, lecz goła ziemia za tylnymi drzwiami domu
była wciąż bardzo błotnista. Trochę jeszcze czasu upłynie, nim wiatr powiewający w suszącym się na sznurze praniu zamieni błoto na powrót w twardą ziemię.
Daphne ostrożnie, lecz z pełną gracją podeszła do sznurów z bielizną i napełniła wielki kosz świeżo upranymi białymi prześcieradłami, tak że tworzyły wysoką piramidę.
Z wielkim namaszczeniem niosła pełen kosz przed sobą, trochę na ślepo, gdyż jego zawartość zupełnie zasłaniała jej widok z przodu. Kierowała się ostrożnie w stronę kuchni, gdzie czekało już przygotowane gorące żelazko, gotowe by rozprostować najmniejszą fałdkę, która miała czelność pojawić się na bieliźnie podczas suszenia.
Stawiając kroki nie zauważyła, jak kilka metrów przed nią pojawiła się lina. Zupełnie jak wąż, wynurzyła się powoli z błota i naprężyła w poprzek ścieżki, dokładnie na wysokości kostek Daphne.
Przewracając się, myślała jedynie o tym, żeby za wszelką cenę utrzymać w rękach kosz z jego zawartością i nie dopuścić, by pranie znalazło się w błocie. Wylądowała na ziemi płasko na brzuchu, lecz z rękami wysoko uniesionymi do góry, z impetem prześlizgnęła się metr czy dwa, zgarniając podbródkiem i tocząc przed sobą powiększającą się fałdę błota.
Jakimś cudem udało jej się zahamować tuż przed schodami ganku i umieścić kosz z praniem na pierwszym stopniu. Przez chwilę leżała oszołomiona, po czym podniosła się ciężko i odwróciła do tyłu.
No tak, wszystko jasne. Zza jednego krzaka ukazała się Wilhelmina, trzymając w ręce jeden koniec sznura. Zza drugiego wyszła Henrietta, z drugim końcem sznura.
Daphne zwróciła się do Wilhelminy:
- Marsz do kuchni. Już ja ci pokażę.
A potem do Henrietty:
- Nie wiem jak mogłaś dać się namówić na jeden z tych jej głupich kawałów. I nie mam pojęcia, co zrobią twoi rodzice, gdy się o tym dowiedzą.
- Proszę, nie mów im nic.
- Oczywiście, że im powiem.
- Jeśli chcesz ukarać Wilhelminę, to mnie też ukarz. Ale proszę, nie mów rodzicom.
- To może chodź i popatrz. Szybko zmienisz zdanie, jak zobaczysz, co jej zrobię.
Weszły razem do kuchni, gdzie stała już Wilhelmina oczekując na nieuniknione
konsekwencje swojego zachowania.
Daphne, wciąż pokryta błotem od głowy po same kolana, z błyskiem w oczach, jak jakaś dzika i prymitywna Amazonka, wybrała wielką, płaską drewnianą łyżkę z szuflady. Jednym kiwnięciem głowy wskazała na stół.
Wilhelmina, znając dobrze cały rytuał, szybkim ruchem opuściła majtki do kolan, przełożyła się przez stół i zawinęła spódnicę do góry, gotowa, aby jej goły tyłek mógł przyjąć całą wściekłość Daphne.
Sześć potężnych plaśnięć, każdy z nich wymierzony w sam środek tej najbardziej umięśnionej części ciała. Wilhelmina znosiła je ze stoickim spokojem do samego końca, lecz Henrietta za każdym smagnięciem omalże nie podskakiwała w miejscu z napięcia.
Ciężko dysząc, Daphne zwróciła się do Henrietty.
- Teraz wiesz, co dostaje Wilhelmina za swoje głupie żarty. Lepiej idź do domu, a ja zadzwonię wieczorem do twojego ojca.
Henrietta, mrugając oczami próbowała nie dopuścić, by łzy, które już się w nich zbierały, popłynęły po policzkach. A potem, twardo wytrzymując wzrok Daphne, odpięła paski od swoich ogrodniczek i pozwoliła im opaść na podłogę. Pod spodem miała długie majtki na guziki. Odpięła je, odwróciła się przodem do stołu i pochyliła prezentując gołą pupę w otoczeniu białej tkaniny.
- Dobra, mała. Sama tego chciałaś.
Henrietta, mimo całej determinacji, przy szóstym razie krzyknęła głośno i nie dała rady dłużej powstrzymywać łez, które popłynęły obfitym strumieniem po policzkach.
---oo0oo---
Leżały w domku na podłodze, na brzuchu, głowami zwróconymi do siebie.
- Bardzo źle było?
- Bywało gorzej.
- To co, warto było?
- Jasne. Będę parskać śmiechem przez kilka najbliższych miesięcy, gdy tylko przypomnę sobie ten przejazd Daphne po błocie.
- W takim razie, przeszłaś inicjację pomyślnie.
- Ale dlaczego ty też wzięłaś lanie? - Henrietta zadała to pytanie z ostrożną świadomością każdego słowa.
- To znaczy? O co ci chodzi?
- Mogłyśmy po prostu przywiązać jeden koniec sznurka do drzewa lub czegoś innego. Wtedy Daphne tylko mnie by przyłapała. I tylko ja dostałabym lanie. Czemu też dałaś sobie złoić skórę?
- Nie mam prawa wymagać od członka paczki czegoś, czego sama nie miałabym odwagi zrobić. Nie mogłabym bezczynnie patrzeć, jak dostajesz lanie, nie ryzykując tego samego. Więc obie dostałyśmy. Tak zawsze powinno być w bandach takich jak nasza.
- No. Racja. To nawet ma sens. Byłaś naprawdę odważna.
- Dzięki. Witaj w drużynie Banitek.
- Będziemy nazywać naszą paczkę Banitki.
- Nawet pasuje.
- Racja.
I podczas gdy małymi palcami jednej dłoni potrząsnęły na znak przymierza, druga ręka każdej z nich powędrowała do tyłu, by sprawdzić jaki jest obecny
poziom wrażliwości pewnej części ciała.
Część 2
Trzy dziewczynki siedziały w domku na drzewie, tworząc jak gdyby trzy rogi trójkąta. Wilhelmina miała na sobie bluzkę i skórzane spodenki. Podczas ostatniego buszowania w pobliskim lesie z Henriettą szybko zauważyła, że wielkim błędem było wybieranie się na wyprawę pełną przygód w bawełnianej sukience. Pani Watson dosłownie kipiała ze złości, widząc swoją córkę powracającą z jej pierwszej wyprawy w mokrym, wymiętym, zabłoconym i potarganym wspomnieniu czegoś, co jeszcze rano było sukienką. Czerwony, palący tyłek i surowy nakaz noszenia bardziej odpowiedniego odzienia był rezultatem jej gniewu.
Henrietta wciąż chodziła w ogrodniczkach, pamiętając jednak jak żenujące i niepotrzebne było guzdranie się z guzikami przy majtkach z długimi nogawkami, zaczęła nosić bardziej konwencjonalną bieliznę. Nie to, żeby celowo szykowała się na kolejne lanie, ale jako wyjęta spod prawa wolała brać taką ewentualność pod uwagę.
Charlotta z kolei była ubrana w chłopięce spodnie i białą koszulę na guziki, z podwiniętymi rękawami i odpiętym kołnierzykiem. Miała krótko przycięte brązowe włosy oraz zadarty piegowaty nos. Poprosiła koleżanki, które ochoczo na to przystały, aby nazywały ją Charlie. Tak więc odtąd będzie znana pod tym męskim przydomkiem.
Negocjacje w sprawie przyjęcia jej do grupy Banitek właśnie osiągnęły punkt krytyczny. W początkowej fazie obrad omówiono ściśle sprawy współpracy i wzajemnego zaufania; każda z nich zobowiązała się, że w godzinie próby będą mogły na sobie niezawodnie polegać, a zaufanie to nigdy nie zostanie nadużyte.
- Dostałaś już kiedyś lanie? - Wilhelmina wreszcie zadała to kluczowe pytanie.
- Nie. W życiu.
Koleżanki aż się wyprostowały i spojrzały na nią z żywszym zainteresowaniem. "A cóż to za dziwoląg?"- Pomyślały.
- Nawet jeśli czasem narozrabiam z braćmi i przyłapią nas wszystkich razem, oni wszyscy zawsze dostają lanie, a mnie rodzice wyganiają do pokoju i każą tam siedzieć. To chyba niesprawiedliwe.
- A ty też wolałabyś dostać lanie?
- Nie, nie wolałabym. Ale jeśli oni je dostają, ja też powinnam. Tak byłoby sprawiedliwie.
- Wiesz, my płatamy różne figle.
- Tak, słyszałam o tym. Dlatego jestem tu z wami.
- Kiedy napsocimy, istnieje ryzyko, że może nam się nieźle oberwać.
- Tak, to prawda - wtrąciła Henrietta. - Czasem naprawdę porządnie.
- Jeśli rozrabiacie, to czego innego się spodziewacie?
- Jeśli się do nas przyłączysz, to ciebie też to czeka prędzej czy później. Na pewno wylądujesz przełożona przez czyjeś kolano albo przez stół, a potem twój tyłek będzie po prostu palił. Myślisz, że dasz radę?
- Mam taką nadzieję. Nie dowiem się tego, dopóki nie spróbuję.
- Chciałabyś przejść przez rytuał inicjacji?
- A co, wy dwie macie zamiar mnie zlać?
- Nie, to byłoby nie w naszym stylu. Wspólnie zrobimy komuś kawał. Jeśli skończy się to laniem, to dla nas wszystkich.
- O, to brzmi naprawdę bardzo fair. Wchodzę w to.
Splotły trzy małe palce, pochyliły głowy w ukłonie i rytualnie potrząsnęły dłońmi na znak przymierza.
---oo0oo---
Trzy postacie przykucnęły za krzakiem.
Po przeciwnej stronie rozległego, równiutko przyciętego trawnika wisiał hamak. A w hamaku, lekko drzemiąc, leżał Derek.
- Drogie panie, oto nasz cel.
Na palcach przeszły przez trawnik. Przez caluteńki rozległy trawnik. Bardzo ostrożnie, by przypadkiem nie obudzić Derka. Każda z nich niosła w każdej ręce dwie gałęzie dzikiej róży. Z wielką uwagą, gdyż kolce ich były długie, ostre i kłuły paskudnie.
Przykucnęły obok hamaku i porozumiewając się gestami, umieściły gałązki pod tą jego częścią, która uginała się najniżej nad ziemią, pod pewną częścią ciała.
Postać w hamaku poruszyła się. Zamarły w bezruchu. Zachrapał lekko, powiercił się przez chwilę i ponownie zasnął. Poczuły się na tyle bezpiecznie, by się poruszyć.
Wilhelmina dała bezgłośnie do zrozumienia dwóm koleżankom, by podeszły od strony nóg przyszłej ofiary, a sama skierowała się do jego głowy. Uchwyciła jedną ręką koniec ruchomego węzła tak, żeby przyjaciółki wyraźnie to widziały. Z drugiej strony, Charlie zrobiła to samo, łapiąc za wystający z węzła koniec sznurka. Wznosząc do góry jeden wysunięty palec, potem dwa, Wilhelmina odliczała bezgłośnie: raz-dwa-trzy. Na "trzy" obie szarpnęły za sznurek całym ciężarem swojego ciała.
Hamak zareagował na prawo grawitacji zgodnie z przewidywaniami i swobodnie opadł w dół z wysokości dwóch stóp. Ciało Derka poszło w ślady za hamakiem.
Różane ciernie nie miały najmniejszego problemu z przebiciem płóciennego hamaka. Jak również spodni Derka. Ani nawet z szybkim wbiciem się w jego pośladki.
Derek zerwał się jakby tysiąc szerszeni kąsało go w tyłek. Trafne porównanie, gdyż kolce róży wywoływały efekt zupełnie podobny do użądlenia przez osę, a wiele, wiele cierni ten efekt potęgowało.
Skoczył na równe nogi, wrzeszcząc z wściekłości i bólu jak szalony, chwytając rękami za bolące pośladki.
Trzy dziewczynki ledwo były w stanie utrzymać się na nogach ze śmiechu, widząc gwałtowną reakcję, która przeszła ich najśmielsze oczekiwania.
W końcu wszyscy czworo opanowali się nieco.
Derek popatrzył na Wilhelminę:
- To był twój pomysł?
- Nasz wspólny - odpowiedziała Charlotta.
- I tak ona za to odpowie.
- Jeśli ona za to odpowie, my też powinnyśmy - powiedziała z pełną powagą Henrietta.
- Sprawiedliwość musi być.
Wilhelmina milczała uparcie.
- Jeśli zrobiłybyśmy coś takiego mojemu tacie, na pewno zlałby nas wszystkie na kwaśne jabłko - Henrietta brnęła dalej.
- Jeśli byłby to mój ojciec, zrobiłby to po gołych tyłkach - Charlotta dolewała oliwy do ognia.
- Mój ojciec nie, on pozwoliłby nam być w majtkach - dodała pośpiesznie Henrietta.
- Jeśli dobrze rozumiem, uważacie, że powinienem zlać was wszystkie?
Dwie dziewczyny pokiwały głowami. Wilhelmina nie musiała. I bez tego miała
lanie zagwarantowane.
- Proszę bardzo. Chodźcie.
Wszystkie podreptały posłusznie do kuchni.
Derek energicznie wysunął pas ze spodni i złożył go na pół.
- Która pierwsza? - zapytał. - Nie ty, Wilhelmino. Ty jako prowodyrka będziesz na końcu.
Teraz, gdy nadszedł moment prawdy, determinacja Charlotty trochę osłabła i dziewczyna cofnęła się niepewnie do tyłu.
Henrietta wystąpiła do przodu, odpinając paski od ogrodniczek:
- Ja pierwsza.
Oparła się na stole, wypinając małą pupę wciśniętą w białe figi.
Chlaśnięcia pasem nie były zbyt okrutne, jednak w liczbie dwunastu spowodowały, że pośladki nabrały żywo czerwonego koloru, co było wyraźnie widoczne na tej ich części, której skromna bielizna nie zasłoniła całkowicie.
Wstała, podciągnęła ogrodniczki i wyprostowała się, unosząc głowę trochę zbyt prowokująco.
- Charlotta, twoja kolej - powiedziała, wskazując na stół.
- Jestem Charlie - odpowiedziała dziewczynka, nerwowo przesuwając się w przód i odpinając pasek w swoich spodniach.
- Nieważne.
Oparła się na stole. Nogi jej drżały, gdy wstrzymując oddech oczekiwała na pierwsze uderzenie pasa.
Bolało, ale nie aż tak strasznie jak się spodziewała. Pas opadał ciężko na jej pośladki; pieczenie nasilało się, aż z oczu popłynęły łzy. A potem wszystko nagle się skończyło. Wciągnęła spodnie na tyłek i dołączyła do Henrietty. Prawe kolano wciąż drżało nerwowo.
- Tylko Wilhelmino - i znaczący ruch głowy w kierunku stołu.
Opuściła skórzane spodenki i przechyliła się przez stół. Brat poklepał lekko jej niebieskie majtki pasem, mówiąc:
- Nie zapomniałaś o czymś?
Odwróciła głowę do tyłu:
- Goła pupa?
- Goła.
Zacisnęła zęby i zsunęła majtki.
Koleżanki popatrzyły na siebie; ależ to nie było fair!
Powoli wymierzył dwanaście siarczystych razów, ich efekt był wyraźnie widoczny. Czerwone pasy krzyżowały się na pośladkach.
Po dwunastym pasie Wilhelmina wyprostowała się.
- Nie tak szybko - powiedział Derek. - To na pewno ty byłaś prowodyrką. Więc należy ci się coś ekstra.
Wymierzył kolejne trzy pasy.
- No, teraz wystarczy.
Kiedy już wycofywały się z kuchni, Henrietta nagle zawróciła.
- Dałeś lanie Wilhelminie po gołym tyłku. Czemu nam nie?
- To nie byłoby stosowne. Dostajecie tylko to, co stosowne.
---oo0oo---
Leżały na brzuchach na podłodze w domku na drzewie, zwrócone twarzami do siebie.
- Więc teraz już wiesz, co to jest lanie.
- No. Dziwne. Gdyby tak bolał ząb lub uderzenie w palec u nogi, byłoby to nie do wytrzymania. Na tyłku, to naprawdę piekło, ale całkiem znośnie. Nie spodziewałam się tego.
- Tyłki chyba są po to stworzone, żeby je lać - zachichotała Henrietta.
- Nie bądź głupia.
- Jeżeli tak boli lanie, które dostają moi bracia, to ja naprawdę wolałabym je dostawać. Lepiej dostać takie szybkie lanie, niż siedzieć całymi godzinami w pokoju i liczyć z nudów różyczki na tapecie.
- Czy to dlatego właśnie ubierasz się tak, jak twoi bracia?
Wilhelmina była trochę zszokowana sposobem, w jaki Henrietta naruszyła dobre maniery. To pytanie nigdy nie powinno paść.
- Nie ubieram się tak, jak moi bracia. Wiesz, ja ciągle wspinam na drzewa lub buduję tamy w strumieniu. To dlatego się tak ubieram.
- No tak, to ma sens.
- Wiesz, to nie było fair, że dostałaś trzy dodatkowe pasy, i to na goło.
- Przecież faktycznie ja to wszystko wymyśliłam. To było fair.
- Ok, ale nie powinien pozwolić, żebyśmy patrzyły na twój goły tyłek.
- Zwłaszcza na taki brzydki tyłek. Nikt nie powinien być zmuszany do patrzenia na taki brzydki tyłek - i wszystkie zachichotały.
- Zamknij się. Co było, to było, ale już się skończyło. I przeżyłyśmy to jakoś.
- Tak - przytaknęła Charlie - wszystkie trzy.
- Jakby co, to ja mogłabym to zrobić jeszcze raz.
- Jasne. To była niezła zabawa, warto było. Nawet z tym laniem, zrobiłabym to ponownie.
- Hura! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
- Zamknij się, Henrietto. Witaj wśród Banitek, Charlie.
Wszystkie trzy splotły małe palce na znak, że pakt został zawarty.
Część 3
Z czasem, tak jakoś już się utarło, że przydomek Charlie przylgnął do Charlotty na dobre. Za jej przykładem pozostałe dziewczynki zaczęły używać ksywek Will i Henry.
Jak by nie było, bandy wyjętych spod prawa zawsze używały przezwisk i przebrań. Gdyby jakiś oddział pościgowy chciał wytropić Willa, Henry'ego i Charlie'go, na pewno nie zwróciłby uwagi na trzy małe dziewczynki wspinające się na drzewa lub budujące tamy w potoku.
Trzy przyjaciółki prowadziły w domku na drzewie obrady z Thomasine, potencjalną kandydatką na członka drużyny Banitek.
Dziewczyna ta, choć w zachowaniu trochę niepozorna, zawsze ustępliwa i spełniająca wszystkie prośby otoczenia, miała jednak pewną cenną cechę, ogromny zmysł praktyczny. Każda paczka potrzebuje kogoś, kto wykonywałby wszystkie nudne i męczące, trywialne sprawy związane z prowadzeniem bandy. I jeśli tylko Thomasine będzie do nich pasowała charakterem, na pewno okaże się świetnym nabytkiem.
- Więc, krótko mówiąc, spodziewacie się, że będę wkurzała inne osoby, a jeśli naprawdę się wkurzą, pozwolę im na spuszczenie mi lania?
- Tego nie powiedziałam.
- Ale to właśnie miałaś na myśli.
- No mniej więcej.
- Nie jest to takie znowu całkiem niedorzeczne.
- Czy to oznacza "tak"?
- Mniej więcej... Potrzebuję więcej informacji. Decyzje podejmowane bez przeanalizowania wszystkich koniecznych informacji mogą wieść do nieprzewidzianych konsekwencji.
- Racja. Więc co chcesz wiedzieć?
- Jak straszne są te lania, jeśli już się je dostaje?
- Znośne - wtrąciła Charlie tonem znawczyni.
- Czy istnieje ryzyko, że mogą się stać nieznośne?
- Teoretycznie tak.
- Czy któraś z was dostała już nieznośne lanie?
Wszystkie trzy pokręciły przecząco głowami.
- W takim razie brzmi to bardzo obiecująco. Co jest najgorszym przyrządem, jakiego zirytowani rodzice mogliby użyć na psotnym dziecku?
Na chwilę zapadła cisza.
- Trzcina ogrodowa - wyszeptała Wilhelmina. - Podobno to ona jest naj- najnajgorsza.
Wszystkie cztery poczuły dziwny uścisk na dnie żołądka. Zdecydowanie należało się obawiać trzciny ogrodowej.
- Czy któraś z was już dostała trzciną?
Wszystkie trzy pokręciły głowami.
- Ja też nie. Najgorsze, co mi się do tej pory przytrafiło, to szczotka do włosów.
- Więc ty wiesz, co to jest lanie?
- Tak. Ale jeśli mam wstąpić do bandy, muszę, a raczej my wszystkie musimy się przekonać, czy robienie kawałów może dać gwarancję lania trzciną ogrodową.
- Phi! - powiedziała Wilhelmina. - Mogę nam to załatwić, jeśli wszystkie się zgodzicie.
Niespokojnie popatrzyły na siebie nawzajem. Tak, to było bardzo niebezpieczne, ale przecież właśnie takie rzeczy banici robili najlepiej. Zawsze gotowi na wszystko, bez marudzenia i wahania.
Cztery małe palce zostały splecione. Pokłoniwszy się sobie nawzajem, banitki potrząsnęły wspólnie rękami w górę i w dół, by przypieczętować pakt.
---oo0oo---
Piątkowy wieczór był pierwszym z trzydniowego wspólnego nocowania. Cztery śpiwory zostały rozłożone na podłodze w domku na drzewie i prawie do świtu dziewczynki kolejno próbowały się straszyć opowieściami o duchach i czarownicach.
Wilhelmina zdecydowanie wygrała w tych zawodach swoją opowieścią o podłej wiedźmie, która porywała zagubione w lesie dziewczęta i biła je trzciną tak długo, aż obiecywały poprawę. A potem biła je dalej, po prostu dlatego, że tak była podła. Młode banitki dobrze wiedziały, co jutrzejszy dzień może im przynieść i podła wiedźma dzierżąca trzcinę w dłoni wywoływała dreszcz emocji, który w innej sytuacji może byłby mniej ekscytujący.
---oo0oo---
Pan Watson był w mieście załatwiając jakieś swoje interesy. Pani Watson poszła z Daphne na targ, aby zrobić odpowiednie zapasy żywności konieczne do utrzymania czterech młodych dziewcząt w dobrej formie przez trzy dni
wspólnego nocowania. Derka też nie było, na pewno nie pokaże się wcześniej niż w poniedziałek. Dziewczęta miały cały dom do swojej dyspozycji.
- Teraz jest ostatnia szansa, jeśli któraś z nas chciałaby się wycofać. Czy wszystkie jesteśmy zdecydowane?
Trzy głowy zgodnie pokiwały. Tak chyba czuli się żołnierze oddziału piechoty, kiedy nakaz do wkroczenia na pole bitwy został wydany. Tylko że żołnierze stali jedynie w obliczu zagrożenia gradem kul. Nie groziło im spotkanie z ojcem Wilhelminy, najprawdopodobniej z budzącą grozę trzciną ogrodową w dłoni.
Wilhelmina podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer straży pożarnej.
- Kilka dziewczynek utknęło na dachu przy Academia Way 12. Tak, tak, Academia Way 12. Proszę przysłać pomoc. Szybko.
Odłożyła słuchawkę.
- Chodźmy.
Wyszły z domu jedna za drugą, po czym w tej samej kolejności wspięły się po wysokiej drabinie, opartej już wcześniej o boczną ścianę domu. Trzy piętra to bardzo wysoko. Charlie dotarła na dach jako ostatnia. Wilhelmina kopnęła drabinę, tak że spadła całą długością na rozległy, pięknie przystrzyżony trawnik.
Przykucnęły jedna przy drugiej, oczekując na przybycie ekipy ratunkowej. W oddali dało się słyszeć wycie syren strażackich, podążających do zadania.
---oo0oo---
Ramię w ramię, cała czwórka stała naprzeciwko pana Watsona.
- Czy naprawdę myślicie, że uwierzę w to, że wspięłyście się na dach po to, by sprawdzić, czy można z niego dostrzec jezioro Morel?
- Charlie tak myślała. Ja wiedziałam, że to niemożliwe.
- Tylko Wilhelmino. Jezioro jest prawie 15 mil stąd, a po drodze znajduje się wzgórze wysokie na tysiąc stóp, zasłaniające widok.
- Dlatego właśnie mówiłam, że to niemożliwe...
- To takie głupie. Więc drabina się przewróciła, a wy jakoś zeszłyście na dół, zadzwoniłyście po pomoc, a potem wróciłyście na dach? Naprawdę tak było?
- No... Może to ktoś inny zadzwonił.
- Telefonistka za straży twierdzi, że to był głos młodej dziewczyny. I że
dzwoniono z naszego domu.
- No tak... Telefonistka.
- Naprawdę nie mam pojęcia, co z wami zrobić.
Stały, czekając na przypieczętowanie ich losu.
- Ok, myślę, że wy trzy powinnyście spakować swoje śpiwory. Ten weekend już się chyba dla was zakończył.
- Panie Watson, to nie jest konieczne - powiedziała Thomasine.
- Naprawdę? A czemu tak myślisz?
- Kiedy tutaj jesteśmy, znajdujemy się pod pańską opieką i kontrolą. I ma pan takie same prawa wobec nas jak nasi ojcowie.
- To prawda.
- Naprawdę przepraszam za swój udział w tym wybryku - zaoferowała się Henrietta. - Ale wiem, że jak wrócę do domu, dostanę naprawdę porządne lanie. Naprawdę wolałabym je dostać tutaj, żeby wspólne nocowanie mogło trwać
dalej.
- Wszystkie tego chcecie? Żebym załatwił to z wami tak, jak mam zamiar załatwić to z Wilhelminą?
Cztery głowy pokiwały zgodnie.
- Gdyby to był mój ojciec - powiedziała Charlie - za coś takiego na pewno użyłby trzciny, proszę pana.
- Szczerze mówiąc, byłoby to jak najbardziej wskazane. Stójcie tu. Zaraz wracam.
Wyszedł na krótką chwilę, gdy wrócił, energicznie otrzepywał z ziemi trzymaną w ręce trzcinę. Za brudny koniec będzie trzymał, tak więc dziewczyny nie będą miały szarych śladów na majtkach.
- Myślę, że kolejność będzie alfabetyczna. Charlie, ty pierwsza.
Odpięła spodnie i pozwoliła im opaść do kolan.
- Nie musisz zdej...
Majtki podążyły w ślad za spodniami, a dziewczyna oparła łokcie na biurku. "Proszę, proszę, tylko nie za mocno" modliła się w duchu.
Pierwsze smagnięcie paliło jak żywy ogień, a po nim nastąpiło pięć kolejnych, równie okropnych. Sześć czerwonych pręg pojawiło się na białym ciele.
Szlochając wstała i wciągnęła ubranie z powrotem.
- Henrietta.
Widok czerwonych pręg na pupie koleżanki sprawił, że Henrietta drżała jak osika. Guzdrała się z zapięciami ogrodniczek, wieki minęły zanim wreszcie udało się je zsunąć w dół. Z majtkami była szybsza, szybko opuściła je do kolan i sztywno szurając nogami podeszła do biurka, po czym chwyciła za jego drugi brzeg. Jeśli cierpienie Charlie było tak dotkliwe, jak to wyglądało, trzeba było się czegoś mocno przytrzymać.
Sześć przecinających powietrze ze świstem smagnięć, sześć głośnych wrzaśnięć i było po wszystkim.
Ubrała się ostrożnie.
- Thomasine.
Dziewczyna podeszła do biurka prawie jak automat. Przełożyła się przez nie,
podciągnęła szarą spódniczkę i opuściła białe majtki. Pozostało tylko czekać w napięciu, by przekonać się jak paskudna może być ogrodowa trzcina.
Nie rozczarowała się.
Za każdym smagnięciem wciągała głośno i z niedowierzaniem powietrze. Przy ostatnich dwóch, dyszenie przerodziło się w głęboki szloch.
Podciągnęła majtki, wstała i dołączyła do dwóch koleżanek.
- Tylko Wilhelmina.
Dumnym krokiem podeszła do biurka. Była to czysta brawura, gdyż to co przeszły koleżanki nie wyglądało ani trochę przyjemnie.
Najpierw poszły w dół skórzane spodenki, a za nimi jasno niebieskie majtki. Podobnie jak Charlie, oparła łokcie na biurku jakby to była dla niej czynność rutynowa.
Już po pierwszym uderzeniu wiedziała, że była w opałach. Trzcina ogrodowa okazała się niezwykle nieprzyjemna!
Jednak przy piątym smagnięciu, gdy już nie czuła pojedynczych pręg, a cały tyłek palił żywym ogniem, lecz równomiernie, zaczęła to odczuwać jako swoistą przyjemność.
Szósty raz był rzeczywiście niezły. Nawet bardzo, bardzo dobry.
Uporządkowała ubranie i dołączyła do towarzyszek niedoli.
- To był bardzo głupi dowcip, dziewczęta. Na drugi raz nie pozwalajcie Wilhelminie wodzić się za nos. Konsekwencje mogą być bardzo bolesne. No dobrze, teraz jest druga. Zapraszam na kolację o szóstej. Macie cztery godziny, zajmijcie się czymś.
---oo0oo---
Pierwszy przystanek zrobiły sobie w dużej łazience na górze.
Wpakowały się tam wszystkie razem, chichocząc namoczyły małe ręczniki zimną wodą, by użyć ich jako kompresów na świeże rany.
Każda po kolei dokonała dokładnej inspekcji pozostałej trójki i wszystkie zgodnie orzekły, że lanie było sprawiedliwe i wszystkie pupy są posiniaczone dokładnie w takim samym stopniu.
Panu Watsonowi udało się wykonać cztery serie jednakowego bicia ogrodową trzciną. Osiągnięcie godne odnotowania. Wilhelmina była nieco zaskoczona. Ojciec wiedział, że to był jej pomysł, a jednak nie włożył ani grama więcej siły do jej razów. To było nieco dziwne.
---oo0oo---
Cztery głowy ułożyły się w kwadrat, gdy dziewczynki leżały na brzuchach na podłodze w domku na drzewie.
Ból ustępował, ale każda z nich odczuwała jeszcze to, co się niedawno wydarzyło. Przy najmniejszym napięciu mięśni pośladków, świeże pręgi powodowały bolesne mrowienie.
- Czy któraś z was dostała kiedyś gorsze lanie? - Zapytała Wilhelmina, rozpoczynając szczegółową analizę wydarzeń.
Trzy z nich pokręciły przecząco głowami - na skali obrazującej stopień okropności lania, to było bez wątpienia na jej szczycie.
- Charlie, ty jesteś nowicjuszką, jeśli chodzi o lanie. Jak ciężkie to było?
- Dosyć surowe. Jeśli miałabym wybór, w przyszłości raczej unikałabym czegoś takiego.
- Było to znośne, czy nie?
- Och, tak. Wytrzymałabym nawet jeszcze kilka razów, zanim musieliby mnie
przywiązać.
- Thomasine. A według ciebie, jak było?
- Nie byłam przygotowana, że to może być tak...tak ostre. Trzcina naprawdę ciągnie.
- Henry?
- Bolało. Ale lanie zawsze boli.
- Dobrze, drogie panie. Jest coś, o czym musimy zdecydować. Myślę, że wszystkie możemy się zgodzić, że było to najgorsze lanie, jakie dotychczas otrzymałyśmy za robienie kawałów.
Trzy głowy pokiwały.
- Jeśli będziemy kontynuować nasze psikusy, istnieje duże ryzyko, że znowu otrzymamy lanie trzciną.
Po raz kolejny, kiwnięcie głową.
- Czy więc przestajemy robienia kawałów?
Zapadła długa cisza.
Przerwała ją Henrietta.
- Jeśli nie będziemy robić kawałów, nasza paczka nie ma sensu. Pakowanie się w poważne, prawdziwe kłopoty, podejmowanie realnego ryzyka jest tym, co banici robią najlepiej.
- Zgadzam się - powiedziała Charlotta. - Lubię robić kawały. I jestem gotowa zaakceptować ryzyko lania z nimi związane. Nawet lanie trzciną ogrodową nie zniweczyło mojego entuzjazmu dla żartów.
- To był taki mały egzamin i sądzę, że wszystkie zdałyśmy go celująco. Jeśli trzcina ogrodowa jest najgorszą rzeczą, jaka może nam się przydarzyć, teraz wiemy, że damy radę w obliczu każdego zagrożenia.
- W takim razie, witamy w drużynie Banitek, Tom.
Cztery małe palce splotły się na znak, że pakt został przypieczętowany.
Rozdział 3
Siedziały ze skrzyżowanymi nogami na podłodze w domku na drzewie, twarzami zwrócone do środka, tworząc jakby cztery rogi kwadratu.
- Będzie świetna okazja, aby zaatakować - ogłosiła Wilhelmina, rozpoczynając tym samym obrady.
- Tom, prosimy o szczegółowe informacje.
Thomasine miała na sobie szare spodnie za kolana, uszyte na wzór spodni golfowych. Jeśli chodzi o ubranie, jej rodzice byli niezwykle konserwatywni.
- Moja ciotka utrzymuje częste kontakty z rodziną Bott. Mam więc podstawy by sądzić, że informacje są ścisłe.
Trzy głowy pokiwały z aprobatą. Jeśli Thomasine była usatysfakcjonowana, na informacjach można było z pewnością polegać.
- Najstarsza panna z rodziny Bott wychodzi za mąż w sobotę, wesele odbędzie się w Świetlicy Wiejskiej.
Och, ale przecież to nie było żadną tajemnicą, cała wieś o tym mówiła.
- Dzisiaj po południu odbędzie się próba generalna. Mają wziąć w niej udział wszyscy goście zaproszeni na wesele, w strojach, w których wystąpią w sobotę. Z wyjątkiem panny młodej. Jej suknia jest tajemnicą.
To było coś nowego, zdecydowanie warto było to przemyśleć.
- Helena Bott i jej pięć lizusek z pewnością też przyjdą do Świetlicy tego popołudnia. Przybędą o czwartej. Wyobraźcie sobie - całe w bieli. Białe suknie, podkolanówki, buty i ozdoby do włosów.
- Z domu rodziny Bott do sali weselnej - dodała Wilhelmina - jest tylko jedna rozsądna droga. Ścieżka pomiędzy polami farmerów Jacksona i Turnera.
W brzuchach aż im zaroiło od niaru możliwości.
- Ścieżka po obu stronach jest odgrodzona od pól wysokim płotem. Będą nią szły, ubrane na biało. To wprost wyśmienite miejsce do urządzenia pułapki rozmarzyła się Wilhelmina.
- Ale, ale, Wilhelmino, czy ty trochę nie przesadzasz? Zaatakujemy je, gdy będą w białych weselnych sukniach?
- Nie, Henry. Tak by było, gdybyśmy to zrobiły w sobotę. Dzisiaj to będzie jedynie pobrudzone ubranie, które do soboty łatwo zdążą wyprać i wyprasować. Przecież to tylko próba.
- To rzeczywiście zmyślna zasadzka - powiedziała Charlotta - Czego użyjemy jako amunicji?
- Na białe ubranie, Charlie? A czegóż by innego? Kul błotnych oczywiście.
Wspaniałość ich planu aż zaparła im dech w piersiach. Piggy i jej pięć lizusek przybędą do Świetlicy wiejskiej uwalane błotem od stóp do głów. To było tak proste, a jednocześnie wprost niezawodne. Mistrzowski plan.
Wilhelmina spojrzała kolejno na swoje wspólniczki.
- Plan jest taki. Wyruszamy o wpół do czwartej. Nasze cele będą w zasięgu kul około trzeciej czterdzieści pięć. Charlie i Henry, wy obejmiecie stanowiska po północnej stronie ogrodzenia. Tom i ja przyczaimy się od południowej. Na mój sygnał - w tym momencie przytknęła zwinięte dłonie do ust i wydmuchała gęsi krzyk - zaatakujecie wroga błotnymi kulami. Po dziesięć kul na każdą z nich powinno wystarczyć.
- Zabójcze - wyszeptała Thomasine. A najgorsze, co może się zdarzyć to telefon do naszych rodziców, wielkie rzeczy - dziecko poślizgnęło się w błocie i próbuje zwalić winę na innych. Cała sprawa może nam nawet ujść na sucho. Ja jestem za.
- Zgoda - powiedziała Charlotta. - Poza tym, żeby dopaść Piggy i jej bandę jestem gotowa na każde ryzyko.
- Po prostu nieziemskie - stwierdziła Henrietta - Możecie na mnie liczyć.
Zagięły i splotły cztery małe palce i plan został zatwierdzony.
---oo0oo---
Piętnaście minut to było aż niernie dużo czasu na ulepienie dziesięciu kul z błota i gromadka Banitek zaczynała się lekko niecierpliwić w oczekiwaniu na swoje ofiary.
Charlotta skierowała swe kroki do wielkiego kasztanowca podejmując nagle decyzję, że potrzebna im wartowniczka, która pilnowałaby, czy nie zbliża się orszak. Tą wartowniczką miała być ona, zaczęła się więc wdrapywać na punkt obserwacyjny.
- Charlie, złaź! Jeśli cię zobaczą, wszystko pójdzie na marne!
Do tej pory członkiniom bandy nie przyszło do głowy przedyskutować, co się stanie w sytuacji, kiedy jedna z nich zepsuje wszystkim zabawę, ale cokolwiek miałoby to być, na pewno nie było to nic przyjemnego. Charlie zeszła na ziemię i poszła zwilżyć błotne kule w płytkiej kałuży.
Thomasine pierwsza wypatrzyła zbliżającą się grupę. Dotknęła ramienia Wilhelminy i wskazała ręką.
Grube ogrodzenie utrudniało trochę identyfikację nadchodzących, ale na pewno były to postacie płci żeńskiej ubrane od stóp do głów na biało.
Wilhelmina przyłożyła dłonie do ust, wydała gęsi okrzyk i rozpoczęła przerzucanie kul ponad płotem. Wykorzystanie całego zapasu kul nie zajęło więcej niż pół minuty - ale było to absolutnie wspaniałe pół minuty: pełne cudownego chlupotania, przenikliwych pisków, bezładnej szamotaniny i przekleństw wykrzykiwanych przez nieszczęsne ofiary.
A potem przez furtkę od południowej strony wypadła jak grom pani Bott we własnej osobie, w białej sukience, teraz pokrytej warstwą brązowego błota. Towarzyszyła jej siostra, ubrana podobnie.
Thomasine i Wilhelmina rzuciły się do ucieczki, jednak drogę odcięła im pani Jackson, matka panny młodej wraz z panią Hepthwaite, sąsiadką z domu obok.
Dwie dziewczyny zostały sprowadzone z powrotem na ścieżkę, gdzie stały Henrietta i Charlotta, pochwycone od razu. Widok przedstawiał się następująco: cztery dziewczynki, otoczone przez osiem kobiet w średnim wieku, sapiących z wściekłości, wszystkie z nich ubrane na biało, wszystkie z wielkimi plamami po błocie.
- Co to wszystko ma znaczyć? - zapytała pani Bott głosem nie znoszącym sprzeciwu, lecz pod koniec tego pytania brzmiącym już nieco zbyt piskliwie. Niezawodny znak, że urażona duma wkrótce upomni się o zadośćuczynienie.
- Bardzo, bardzo przepraszamy, pani Bott. Nie wiedziałyśmy, że to pani.
- W takim razie za kogo konkretnie nas wzięłyście?
Szach - mat.
Pułapka na jej ukochaną córkę na pewno nie byłaby potraktowana lżej niż ciskanie błotem w nią samą. Cztery dziewczyny spojrzały na siebie, desperacko szukając inspiracji.
- To był wypadek.
- Co za bzdura! Pójdziecie z nami. Raz a dobrze nauczymy was dobrych manier.
Nietrudno było się domyślić, co to oznacza. Wiadomo co, nie wiadomo tylko w jaki sposób. To się jednak wkrótce okaże, Świetlica była oddalona zaledwie o sto metrów.
Wkroczyły do wielkiej sali o wyłożonej drewnem podłodze. W środku nie było jeszcze nikogo.
- Heleny tutaj nie ma? - zapytała Thomasine najsłodszym i najbardziej niewinnym tonem, na jaki było ją stać w tym momencie.
- Dobry Boże, oczywiście, że nie. To tylko próba. Ona i pozostałe druhny będą potrzebne dopiero w sobotę.
Pani Bott przejęła scenę.
- Drogie panie, będzie nam potrzebny krąg krzeseł.
Bezzwłocznie na środku sali ustawiono szeroki krąg z ośmiu krzeseł.
Następnie zwróciła się do dziewcząt:
- Wszystkie po kolei zostaniecie przełożone przez nasze kolana. I nie życzę sobie żadnego wierzgania nogami czy niestosownego wiercenia się. Oczekuję, że przyjmiecie karę jak przystało młodym damom. Jeśli mnie zawiedziecie, przedyskutujemy dalsze konsekwencje. Z waszymi rodzicami.
A więc klamka zapadła. Nie ma już odwrotu. O Boże.
Drzwi do świetlicy zostały ceremonialnie dokładnie zamknięte, a osiem upapranych błotem dam zasiadło na swoich stanowiskach.
- Ty, dziewczyno - wskazała palcem - do pani Hepthwaite.
Pani Hepthwaite podniosła rękę i Charlotta stanęła obok niej.
- Ty, Wilhelmino, podejdź tutaj. Do mnie. Ty, dziewczynko, idź tam naprzeciw. A ty - możesz iść tam.
Plan był prosty. Pomiędzy czterema kobietami z dziewczynami na kolanach siedziały cztery kobiety bez dziewcząt. Po krótkim laniu następowała zmiana, każda z dziewcząt przesuwała się o jedno miejsce w bok. Nawet bez większych zdolności matematycznych można było wykalkulować, że osiem krótkich bić, które właśnie miały nastąpić, równało się jednemu długiemu laniu. Bardzo długiemu, prawdę mówiąc. O Boże.
- Drogie panie - zawołała pani Bott. - Macie teraz szansę dać tym młodym psotnicom porządną lekcję w ciągu jednominutowego lania. Bardzo proszę się przyłożyć do zadania.
By dać przykład, przełożyła Wilhelminę przez kolano. Zauważyła problem. Dziewczynka miała na sobie skórzane spodenki. Jest tylko jedno rozwiązanie.
- Dziewczęta, proszę zdjąć spodnie i spodenki. Ależ tak, ogrodniczki również, oczywiście, ty głuptasie! Będziecie je mogły założyć, kiedy skończymy.
Z ociąganiem cała czwórka zdjęła dolną część garderoby.
Wilhelmina powróciła na kolana pani Bott. Były to ogromne kolana. Pani Bott umieściła swoją lewą dłoń na dolnej części pleców dziewczyny. Ogromną dłoń.
Prawą ręką zsunęła jasno-niebieskie majtki do samych kolan.
Na ten sygnał, trzy kolejne pary majtek zostały opuszczone i cztery blade, białe pupy sterczały skierowane w stronę sufitu, oczekując na swój ciężki los.
Pani Bott popatrzyła na zegarek, po czym zawołała:
- Pierwsza minuta zaczyna się... TERAZ!
Pierwszy klaps zabrzmiał jak potężna salwa, gdyż wszystkie cztery pupy otrzymały go jednocześnie.
A potem zaczęły spadać kolejne razy, już bez ustalonego rytmu, tak że każdy tyłek podrygiwał w takt własnego lania.
Ciekawą rzeczą w klapsach wymierzanych ręką jest to, że każdy taki klaps sam w sobie nie jest bardzo bolesny. Ale jeśli jeden po drugim spadają nieustannie na gołe pośladki, pokrywając je z góry do dołu, z boku na bok, nadając im różowego koloru, a potem to zaróżowienie pogłębiając, wtedy pieczenie narasta wprost nieznośnie.
- Zmiana!
Każda z czterech ofiar, z policzkami czerwonymi z emocji, próbowała oddychać głęboko, podczas gdy jej oprawczyni podciągnęła majtki z powrotem na jej
wrażliwą teraz pupę. Po czym każda wstała, spojrzała na koleżanki po przeciwnej stronie kręgu i przesunęła się w bok do kolan następnej w kolejności damy.
I znowu: przełożenie przez nowe kolana, a co gorsza, do nowej, zupełnie świeżej ręki. Każda z nich na swój sposób powierciła się chwilę, by majtki wokół kolan przestały uwierać. Cztery tyłki w kolorze głębokiego różu i odruchowe zaciśnięcie pośladków w oczekiwaniu na drugą rundę.
- Druga minuta zaczyna się... TERAZ!
I znowu, głośne potężne plaśnięcie, gdy pierwszy raz spadł równocześnie na wszystkie pośladki.
Trudno było przewidzieć, która z dziewcząt zacznie wrzeszczeć pierwsza. Bo to, że lanie doprowadzi do krzyków, było oczywiste. Osiem kobiet było zdeterminowanych, by usłyszeć krzyki. Była to więc tylko kwestia czasu.
- Zmiana! - zawołała pani Bott.
Majtki na pupę, powstanie, krótki spacer do następnych kolan, przełożenie, majtki w dół.
- Start... TERAZ!
Trudno powiedzieć, że któraś pękła pierwsza. Przy trzeciej kolejce wszystkie zaczęły postękiwać, w rytm swojego lania.
Postękiwania powoli stawały się coraz żałośniejsze, na muzycznej skali dźwięków poszły zdecydowanie w górę.
- Zmiana!
Majtki na pupę, powstanie, otarcie oczu, niechętne kilka kroków do następnych kolan, trochę oporu podczas przekładania przez kolana, majtki w dół, kurczowe zaciśnięcie rąk i oczekiwanie z przerażeniem na ciąg dalszy.
- Czwarta minuta zaczyna się... TERAZ!
Głośna salwa czterech potężnych klapsów dostarczonych jednocześnie spowodowała, że z czterech gardeł wydobył się krzyk. A zanim minuta dobiegła końca, cztery dziewczynki z tyłkami w kolorze żywej czerwieni wydawały najróżniejsze rodzaje krzyków, wrzasków, ochów and achów.
- Zmiana!
Majtki na pupę, ostrożne zejście z kolan, pociągnięcie nosem, kuksaniec w bok zmuszający do przejścia do kolejnej damy, nieskuteczna próba wyrwania się przed przełożeniem przed kolano, grymas bólu przy ściąganiu majtek, przyciśnięcie kurczowo zaciśniętych dłoni do twarzy i bezgłośna modlitwa... Boże, niech to się wreszcie skończy.
- Start... TERAZ!
Patrząc bezstronnie, pośladek wydaje się rzeczą bardzo wytrzymałą. Może zaabsorbować ogromną ilość nieustannych surowych klapsów, przybierając jedynie coraz głębszy czerwony kolor.
Ale kiedy ktoś jest w posiadaniu pary pośladków, które akurat w tym momencie stają się coraz czerwieńsze, doświadczenie to może być niezwykle nieprzyjemne. Szczególnie, gdy nie pozostaje nic innego, można jedynie drzeć się jak jakaś beksa.
- Zmiana!
Grymas bólu podczas podciągania majtek, zataczanie się na nogach, otarcie policzków z łez, delikatne potarcie czerwonych pośladków, brutalne dłonie popychające na kolejną parę kolan, przeciągły jęk podczas ściągania majtek, i ta jedna, jedyna myśl... by podłoga się rozstąpiła i pochłonęła wszystko.
- Start... TERAZ!
Pozostaje tylko to jakoś wytrzymać.
Ból w końcu kiedyś ustanie.
Na pewno.
Proszę, byle szybko.
- Zmiana!
Skowyt przy ostrym podciągnięciu majtek na zmaltretowany tyłek, zataczanie się na nogach, szukanie jakiejkolwiek drogi ucieczki, silne ręce zmuszające do przełożenia się przez kolejną parę kolan, o Boże, proszę, już wystarczy...
- Start...TERAZ!
Jeśli piekło istnieje, to tak właśnie musi wyglądać. Cały świat to nic więcej, jak tylko pupa wypełniona ogniem nie do zniesienia, na próżno wywijająca się, by uniknąć bezlitosnych smagnięć zadawanych gniewną karzącą ręką, z każdą sekundą pogłębiająca się męka.
- Zmiana!
Zupełne oszołomienie, jak robot na następne kolana, totalna kapitulacja. Jedyna rzecz jaka się liczy to to, że są to już ostatnie kolana.
- Start...TERAZ!
Można by płakać jak dziecko, ale to już ostatnia runda. Kiedy się zakończy, będzie to już koniec wszystkiego.
- Koniec!
Długa cisza, przerywana tylko pociąganiem nosów i szlochem czterech dziewcząt.
Nie, to nie tak miało wyglądać, nie było w tym nawet odrobiny przyjemności.
Cztery pary spodni wciągnięte na tyłki z największą delikatnością i z zaciśniętymi ustami.
- Wierzę, że tak skandaliczne zachowanie już się więcej nie powtórzy?
- Nie, pani Bott - chóralna odpowiedź czterech głosów.
- Możecie odejść. Myślę, że nie zobaczymy się wcześniej niż w sobotę.
- Nie, proszę pani.
Otwarła drzwi, by wypuścić cztery delikwentki, a pozwolić wejść przyszłym gościom weselnym, którzy przybyli na próbę generalną.
---oo0oo---
Leżały w zwykłej pozycji, na brzuchu.
- To było okropne. Po prostu okropne - powiedziała Henrietta, która ledwie przed momentem przełknęła ostatnią łzę.
- Tak mi przykro. Nawet by mi przez głowę nie przeszło, że możemy dostać tak solidne lanie - powiedziała Wilhelmina.
- To nie twoja wina, Will, żadna z nas tego nie przewidziała - wtrąciła się Charlotta.
- To była moja wina. Moje informacje nie były dokładnie sprawdzone. Powinnam się do tego bardziej przyłożyć.
- Nikt cię nie obwinia, Tom. Plan był świetny.
- Dzięki, Will, ale wszystko poszło niewłaściwie, aż do bólu.
Pierwszy chichot:
- Tak, aż do wielkiego bólu.
- Cholera. Te stare wiedźmy nie musiały tak się wczuwać w swoją rolę powiedziała Henrietta.
- To dość ciekawe - zauważyła Thomasine - okazuje się, że ręka może być gorsza od ogrodowej trzciny. Naprawdę się tego nie spodziewałam.
- Ale co teraz? - Zapytała Wilhelmina. - To było bardzo, ale to bardzo okropne.
Gdzieś w głębi duszy była poważnie zaniepokojona, jak bardzo nieprzyjemne to było. Wyglądało na to, przynajmniej na razie, że cała przyjemność lania gdzieś się ulotniła...
- Jeśli teraz się poddamy, to one wygrały - powiedziała Charlotta bardzo poważnym tonem.
- Ale jeśli nie zrezygnujemy, sytuacja może się powtórzyć - przypomniała im Henrietta.
Aż zadrżały na tę myśl i zamyśliły się głęboko.
- Nie wydaje mi się, żebyśmy musiały całkowicie rezygnować - powiedziała Thomasine.
Trzy pary oczu zwróciły się w stronę tego nieoczekiwanego źródła determinacji.
- Mogłybyśmy... Ja mogłabym być dokładniejsza planując nasze kawały. Jak dotąd, dostałyśmy jedno porządne lanie. Prawdę mówiąc, jest to całkiem fair, zważywszy jak wiele razy udało nam się wyjść bez szwanku.
- Racja - powiedziała Wilhelmina. - Rzeczywiście parę dowcipów uszło nam na sucho, jak na przykład ten ze zbutwiałymi jajkami...
Na to radosne wspomnienie wszystkie cztery zachichotały wesoło.
Spojrzały uważnie w swoje twarze, wciąż noszące ślady łez.
- Jednak to jedno porządne lanie to było o to jedno więcej, niż chciałam dostać zauważyła Charlotta.
- Więc jak, piszemy się na kolejne kawały?
-Do rzeczy- pomyślała Wilhelmina -Czas dowiedzieć się prawdy-.
- To jest właśnie to, co banici robią najlepiej.
- Zgoda. Inni mieli jeszcze gorzej, a jednak wytrwali.
Cztery głowy pokiwały zgodnie. Przecież ich pupy wkrótce powrócą do normalnego stanu.
Splotły cztery małe palce na znak, że pakt został odnowiony.
Rozdział 4 – Wilhelmina w szkole
- Watson?
- Słucham – powiedziała Wilhelmina.
- Wejdź.
Przeszła przez drzwi, które otworzył dla niej pan Cranshaft i znalazła się w jego gabinecie.
Klapnął za swoim biurkiem i wziął do ręki kartkę papieru, którą mu wręczyła.
Wpatrywał się w nią w zamyśleniu przez dłuższy moment.
Wilhelmina w tym czasie wpatrywała się w trzy drewniane packi wiszące na gwoździach na ścianie.
Ta mała była zarezerwowana dla młodszych dziewcząt. Średnią karano duże dziewczęta i młodszych chłopców. Wyłącznie najstarsi chłopcy mogli się spodziewać kary wymierzonej największą z pacek. Jej widok wzbudzał grozę. Pewnego dnia Wilhelmina założyła się sama z sobą, że nadejdzie dzień, w którym poczuje na własnej pupie pieczenie wywołane tą właśnie packą. Jeszcze nie wiedziała jak jej się to uda, gdyż potężna packa była zarezerwowana
wyłącznie dla chłopców, i to tych najstarszych. Ale na pewno zdoła tego dokonać, zakład to zakład.
Nauczyciel uniósł wzrok znad notatki i zapytał:
- Co takiego zrobiłaś, że panna Keswick zirytowała się aż tak bardzo?
- Udzieliłam nieprawidłowej odpowiedzi na pytanie na teście.
Spojrzał na nią z zupełnym niedowierzaniem:
- Panna Keswick uczy przyrody w tej szkole od ośmiu lat. Jak do tej pory, przysłała do mnie czworo lub pięcioro uczniów, abym ich ukarał. A ty chcesz, żebym uwierzył, że skierowała cię tutaj, ponieważ nie znałaś odpowiedzi na pytanie?
- To prawda. Dostałabym czwórkę minus, ale to jedno pytanie obniżyło ocenę na trzy plus. To ją naprawdę zdenerwowało.
Zmarszczył usta, podniósł słuchawkę telefonu i gwałtownie wykręcił numer.
- Proszę z panną Keswick. Nie! Z panną Keswick. Dobra, nieważne. Sam ją znajdę.
Odrzucił słuchawkę na widełki.
- Postawiłaś tutaj poważny zarzut, Watson. Lepiej, żeby to była prawda.
- Nikomu nic nie zarzucam...
- Cicho! Poczekaj tutaj!
Wypadł z gabinetu jak burza. Minęło dziesięć minut. "O kurczę" - pomyślała Wilhelmina - --Dlaczego to trwa tak długo?
W końcu pan Cranshaft wrócił w towarzystwie wyraźnie sfrustrowanej panny Keswick, taszczącej pod pachą całą górę prac semestralnych do poprawiania.
- Dotrę do sedna tej sprawy! - Powiedział z wielką determinacją.
Spojrzał na pannę Keswick.
- Masz tutaj jej sprawdzian?
Spojrzała na górę sprawdzianów i prac znad swoich wielkich okularów w rogowej oprawie, po czym zaczęła je sortować, przyciśnięte do piersi odzianych w białą bluzkę z żabotem.
- Proszę - powiedziała, wyciągając jedną z kartek.
- Które z pytań spowodowało u pani takie wzburzenie?
- Piąte, panie Cranshaft.
- Czego ono dotyczy?
- Dlaczego niebo jest niebieskie. Proszę tylko przeczytać, co ona napisała w odpowiedzi!
Pan Cranshaft znalazł odpowiedź, która spowodowała taką bulwersuję i przeczytał:
Dawno, dawno temu, u zarania dziejów zupy czerpano ze studni. Była studnia z zieloną zupą, studnia z czerwoną zupą itd. Była wówczas również niebieska zupa. Jednak studnia z niebieską zupą znajdowała się w zbyt bliskiej odległości od wulkanu. Podczas wybuchu wulkanu, cała niebieska zupa została wyrzucona wysoko w niebo. Dlatego właśnie nie możemy dziś kupić niebieskiej zupy, a niebo wciąż ma niebieski kolor.
- Czy to ma być jakiś idiotyczny żart?
- Nie, proszę pana.
- Rzeczywiście sądzisz, że to niebieska zupa unosi się w górnych warstwach atmosfery?
- Wyjaśnia to przecież jasno, dlaczego nie można kupić zupy w tym kolorze.
- Zła odpowiedź! Dziękuję, panno Keswick. Miała pani absolutną rację przysyłając Watson do mnie. Zaraz to z nią załatwię.
- Dziękuję, panie Cranshaft - uśmiechnęła się promiennie i może ze zbytnim entuzjazmem; podobnej reakcji można by się spodziewać po platonicznej wielbicielce, która nagle znalazła się na wyciągnięcie ręki od najbardziej czarującego mężczyzny, jakiego w życiu spotkała.
- Watson, czy ty nie lubisz panny Keswick?
- Ależ skąd!
- Masz z nią na pieńku z jakiegokolwiek powodu?
- Jak na przykład z powodu znalezienia tej ściągi? Ojej, naprawdę nie, proszę pana.
- Miałaś na dodatek ściągę? Co ja mam z tobą zrobić, Watson?
- Przypuszczam, że ukarze mnie pan surowo, pewnie za pomocą packi.
- Panna Keswick rzeczywiście prosiła, żebym to zrobił.
Wilhelmina pokiwała głową.
- Poza tym, to już twoja druga wizyta w moim gabinecie w tym semestrze przypomniał sobie.
Znowu przytaknęła.
- Więc to oznacza pięć razów.
- Dobrze, proszę pana.
- Myślę jednak, że sprawy zaszły tak daleko, że zwykła kara cielesna tego nie załatwi. Sądzę, że należy ci się również dwutygodniowe zawieszenie.
O nie - to nie może się stać. Nie taki był plan.
- Proszę pana, pięć razów tą średnią packą, tą dla dużych dziewcząt będzie przecież okropnie bolało. Proszę mnie nie zawieszać.
- Dziesięć razów byłoby bardziej odpowiednie. A mimo to, jeszcze nie do końca wystarczające! Wykazałaś się zupełnym lekceważeniem i brakiem szacunku wobec cenionego członka grona nauczycielskiego.
- Myślałam, że ją to rozbawi, proszę pana.
- Naprawdę nie podążam za twoim tokiem myślenia...
- Proszę pana, przecież jest jeszcze ta packa przeznaczona dla starszych chłopców.
Aż się odchylił do tyłu na krześle z wrażenia. Jeśli grywała w pokera, to w tym momencie ostro blefowała.
- Chcesz zamienić dwutygodniowe zawieszenie na dziesięć uderzeń TYM przyrządem?!
- Pięć, proszę pana. Pięć to aż zanadto.
- Hmm…
- Pewnie są po nim okropne siniaki. Tylko proszę mnie nie zawieszać.
Zdjął packę z gwoździa. W porównaniu z pozostałymi dwiema, była ogromna. A w porównaniu do jej pupy, po prostu gigantyczna.
Czas na odkrycie kart, Watson. Koniec blefowania.
- Ok, pięć uderzeń tą packą i zapomnimy o zawieszeniu.
- Dziękuję, proszę pana. To bardzo uprzejme z pana strony.
A więc nie blefowała. Niech będzie, w końcu to jej tyłek.
- Wstrzymaj się z tymi podziękowaniami, dopóki nie skończymy.
I wtedy dopiero dotarło do niej z pełną świadomością to, co zrobiła. Dwa tygodnie zawieszenia to nic. Zupełnie nic. Ale pięć razów tym przyrządem to jak zagrożenie życia!
- Pochyl się i oprzyj dłonie płasko na ścianie, na wysokości pasa.
Zrobiła, jak jej kazano.
- Cofnij się dwa kroki do tyłu.
Wykonała dwa kroczki w tył, aż górna część jej ciała była równoległa z podłogą i tworzyła jedną linię z wyprostowanymi ramionami, które będą działać jak amortyzator dla nadchodzących potężnych wstrząsów.
- Stopy na szerokość ramion proszę.
Stanęła w niewielkim rozkroku, czując jak spódniczka jej szkolnego mundurka opina się ciasno na pupie.
Spróbowała zacisnąć pośladki, jednak ubranie było zbyt ciasne.
-Błagam, niech to będzie choć trochę przyjemne - pomyślała.
Lekkie klepnięcie packą oznaczające początek kary. Wyraźnie poczuła ten dodatkowy ciężar! Nawet przez spódniczkę i majtki, wyraźnie czuła różnicę pomiędzy tą packą a tą, którą została ukarana kilka tygodni temu. O nie...
Głośny świst, gdy powietrze przeniknęło przez otwory w pacce. Potężne plaśnięcie, gdy drewniana powierzchnia packi uderzyła w tyłek. Krzyk uczennicy otrzymującej zapłatę za brak szacunku wobec skrycie kochanej kobiety.
Ból przeniknął do głębi, jak zawsze. Tak jakby pięć smagnięć ogrodową trzciną skumulowało się w tym jednym uderzeniu - oszacowała. Krzyk sam wydobył się z jej piersi - założyła z góry, że być może nie uniknie wrzasku, ale tutaj jej decyzja była bez znaczenia.
Kolejne uderzenie osiągnęło cel. Chłopcy musieli znosić coś takiego! Ależ to było niesprawiedliwe. Nie powinno ich się do tego zmuszać tylko dlatego, że byli chłopcami. Oczy napełniły się łzami. Prawie szlochała.
A potem, gdy otrzymała trzecie uderzenie, poczuła budzącą się radość zwycięstwa. To oczywiste, że nie będzie w stanie siedzieć wygodnie przez kilka najbliższych dni, ale jakoś nagle poczuła, że wszystko jest pod jej kontrolą.
Mimo to, czwarty raz zmusił ją po raz kolejny do krzyku. I to przeraźliwie głośnego.
A potem, ostatni piąty raz rozpalił jej pupę żywym ogniem. I koniec.
Wyprostowała się sztywno.
- Warto było?
- Następnym razem poproszę o zawieszenie, panie Cranshaft.
- Tak myślałem... Emm... Jeśli spotkasz pannę Keswick, powiedz jej, że
zostawiła jakieś sprawdziany w moim gabinecie.
- Dobrze, proszę pana.
Tak bardzo przyjemnie było mieć okazję, aby porozmawiać z panną Keswick. Żeby tylko miał odwagę zaprosić ją na drinka po szkole… Może lepiej nie pewnie jest otoczona konkurentami. Ale przynajmniej zapowiada się miła pogawędka, jeśli teraz nic z tego nie wyjdzie, to może innym razem, wkrótce.
Wilhelmina stąpając ostrożnie, wyszła z gabinetu.
Tyłek palił, i palił, i palił. Mogłaby się założyć, że do jutra na obydwu pośladkach pojawią się piekielne siniaki. Wycieczka do dziewczęcej toalety zaraz to potwierdzi. I z pewnością cała jej paczka zażąda inspekcji, gdy tylko spotkają się w domku na drzewie tego popołudnia. Potwierdzą, czy są to najbardziej okazałe siniaki, jakie do tej pory widziały.
O rany, o rany. To było jedno z naj- najlepszych w jej życiu.
Pan Cranshaft miał świetnie rozbudowane mięśnie ramion i z pewnością był mistrzem tego rzemiosła. A potem wreszcie zaświtało jej to w głowie… Wygrała zakład z samą sobą! Tak się to właśnie robi!
Część druga
Wilhelmina siedziała na krześle w przebieralni dla dziewcząt i sznurowała buty. Wąskie, długie rzędy stojących naprzeciwko siebie szafek dzieliły pomieszczenie na kilka części.
Do końca długiej przerwy na lunch pozostało jeszcze 15 minut. Jako jedyna z dziewcząt spędziła pierwsze 30 minut przerwy biegając okrążenia dookoła szkolnego boiska i była teraz w szatni sama, by przebrać się z powrotem w mundurek szkolny. Czarne loczki jej włosów ładnie kontrastowały z wykrochmaloną bielą bluzki.
W bieganiu karnych rundek za "bycie bezczelną" było coś smutnego. Przecież panna Nuggent, jako nauczycielka wychowania fizycznego, miała dostęp do wszelkiego rodzaju obuwia z płaską podeszwą, rakietek od różnych sportów, całego zaplecza fascynujących przyrządów, których mogłaby użyć do ukarania niesfornej uczennicy. Na dodatek posiadała dobrze rozwinięte mięśnie, które byłyby w stanie zapewnić naprawdę dobre lanie. Lecz zamiast tego jako karę wybrała męczące, żmudne i otępiające umysł bieganie rundek dookoła boiska.
Pozostałe Banitki poszły zorganizować jej coś do jedzenia, zanim lekcje rozpoczną się na nowo, musiała się więc pośpieszyć.
Kiedy wstawała, już gotowa do wyjścia, zza jednego rzędu szafek wyłoniły się niespodziewanie dwie sługuski Heleny Bott. Dwie kolejne wyszły z drugiej strony tego samego rzędu. Każdy rząd szafek posiadał lukę na środku, razem tworzyły jakby korytarz w kierunku wyjścia. I stamtąd właśnie nadchodziła Helena Bott z jeszcze jedną swoją pochlebczynią.
Trzy potencjalne drogi ucieczki, każda zablokowana przez dwie dziewczyny.
Rzuciła się w stronę Heleny i jej partnerki. Dwie na jednego to było fair, kiedy ona była tą jedną. A po drugiej stronie panny Bott leżała wolność.
Cztery pozostające w tyle dziewczyny szybko ją dopadły, gdy próbowała przedrzeć się przez te dwie i mała przestrzeń przed drzwiami zapełniła się siedmioma osobami, które znalazły się w tym samym miejscu jednocześnie.
Sześć na jedną, bez względu na to, jak zatłoczone było pole walki, to nie było fair i Wilhelmina szybko została pochwycona przez dwie przeciwniczki, które uczepiły się jej ramion po obydwu stronach.
Zwróciła się w stronę swojego najgorszego wroga:
- Czego chcesz, Piggy?
Helena poczerwieniała ze złości:
- Zaraz nauczymy cię dobrych manier!
Zawlekły ją brutalnie na koniec pomieszczenia, gdzie stał wielki wiklinowy kosz z pokrywą.
W mgnieniu oka Wilhelmina znalazła się na nim, twarzą do dołu, z jedną z dziewuch siedzących jej na plecach, a dwiema kolejnymi trzymającymi ją za nadgarstki.
- Wilhelmino Watson, oświadczam, że jesteś najbardziej znienawidzoną, najwredniejszą dziewczyną w tej szkole.
Podciągnęły jej spódnicę do góry i teraz jedynie białe bawełniane majtki dzieliły ją od niepohamowanej wściekłości Heleny.
Helena zademonstrowała świeżo ściętą rózgę. Sprężysta, a przez to niezwykle wytrzymała młoda witka, prawie metrowej długości.
- Daj mi znać, kiedy będziesz gotowa, by negocjować warunki - uśmiechnęła się pogardliwie. Po czym smagnęła tyłek Wilhelminy z całą siłą, jaką zdołała z siebie wykrzesać. Jak na uderzenie wymierzone przez uczennicę, ciągnęło zaskakująco ostro.
Zanim dziesiąte smagnięcie wylądowało, zarówno Helena jak i Wilhelmina ciężko oddychały - choć z różnych powodów.
- Jesteś gotowa, by się poddać?
Wilhelmina pokręciła głową, po czym z powrotem ją opuściła.
- Dobra, nawet jeśli się nie poddasz i tak sprawię, że zaraz będziesz kwiczeć jak świnia. Jak ŚMIESZ nazywać mnie Piggy!?
Jedenaste smagnięcie ze świstem wylądowało przez sam środek jej pośladków i było najmocniejsze ze wszystkich. Lekko stęknęła.
Pezeciwniczki spojrzały po sobie z błyskiem zwycięstwa w oczach. Ona chyba naprawdę pęknie!
Raptem drzwi otworzyły się z impetem ku zaskoczeniu i oburzeniu Heleny. Postawiła przecież dwie swoje lizuski na straży, aby mieć pewność, że żaden intruz nie przeszkodzi im niespodziewanie.
- Co to na miłość boską...! - zagrzmiała panna Keswick.
Rózga spadła na podłogę. Sześć zaskoczonych dziewcząt odskoczyło na drugą stronę wiklinowego kosza, otwierając szeroko usta i oczy na widok wściekłej miny nauczycielki przyrody.
Siódma powoli podniosła się na nogi i wygładziła spódniczkę. Krzywiąc się lekko z bólu podczas tej czynności. Panna Keswick zwróciła się do Wilhelminy.
- Co się stało?
- To była po prostu gra, panno Keswick. Taka głupia zabawa. To wszystko szkolna honorowa zasada, by nie donosić na koleżanki była zakorzeniona głęboko. Bez względu na to, jak bardzo zasługiwały na to, by na nie naskarżyć.
- Rozumiem - nauczycielka podniosła rózgę z podłogi.
- To twoje, Bott?
Helena pokiwała głową próbując wyglądać na skruszoną.
- Cała szóstka, w tej chwili zgłoście się do pana Cranshafta. Powiedzcie mu, że też zaraz tam będę.
Wyszły z szatni, kierując się bez entuzjazmu na spotkanie z natychmiastowym szkolnym wymiarem sprawiedliwości.
- Czy chciałabyś mi jeszcze coś powiedzieć, Watson?
- Nie, proszę pani. To była po prostu głupia zabawa.
- Niech więc tak będzie. Twoje przyjaciółki zaalarmowały mnie, że może tutaj mieć miejsce jakaś bójka. Dla mnie to wyglądało bardziej na znęcanie się. Twoje obstawanie przy tym, że to tylko gra prawdopodobnie uratuje je przed wyrzuceniem ze szkoły. Dobrze. Doprowadź się trochę do porządku i biegnij do klasy. Powiedz nauczycielowi, że cię na chwilę zatrzymałam.
- Dziękuję, proszę pani.
Panna Keswick opuściła szatnię, a Wilhelmina odetchnęła głęboko kilka razy, po czym zaczęła poprawiać włosy i ubranie.
---oo0oo---
Całą czwórką leżały na brzuchach w domku na drzewie. Tylko jedną z nich bolała tego dnia pupa, lecz pozostałe przyjęły tę pozycję na znak szacunku i lojalności.
- Czy powinnyśmy cię pomścić? - zapytała Thomasine.
- Dostały już za to porządnie w skórę. Wiesz Tom? Piggy otrzymała pełną dziesiątkę, a pozostałe po pięć.
- Ciągle jednak mamy z nimi rachunki do wyrównania.
- To prawda. Ale Piggy dosłownie wyła tego popołudnia. Dostało jej się lepiej niż mi. Ważniejszą sprawą jest, aby znaleźć sposób, jak odpłacić pannie Keswick za to, co zrobiła.
- No nie wiem. Wykonywała tylko swoją pracę - Charlotta wydawała się zdziwiona decyzją Wilhelminy.
- Była dla mnie naprawdę słodka. Chcę ją za to wynagrodzić. Mam już pewien plan, ale żeby zadziałał, potrzebuję waszej pomocy.
- Dobra, ale co z Piggy i jej bandą? Powinnyśmy się z nimi szybko porachować.
- Przyjdzie na nie czas, Henry. Pozwólcie, że najpierw przedstawię wam mój super kawał. To będzie po prostu odjazdowe.
Rozłożyła mapę załączoną do broszury informującej o nadchodzących Targach Łakoci i towarzyszącemu im kiermaszowi.
- Zauważyłyście, że Panna Keswick czuje coś do pana Cranshafta? A pan Cranshaft jest po prostu słodziutki dla niej. Ale żadne z nich nie powiedziało jeszcze temu drugiemu o swoich uczuciach.
Trzy pary brwi uniosły się. Po czym nastąpiło zgodne i bardzo stanowcze kiwnięcie głową.
- Więc zrobimy im psikusa podczas kiermaszu. Zorganizujemy ich spotkanie w celach czysto towarzyskich.
Raz w roku we wsi organizowano kiermasz, którego celem była zbiórka pieniędzy dla tych nieszczęsnych, którzy nie byli w stanie zorganizować sobie własnego kiermaszu. Obecność wszystkich mieszkańców była obowiązkowa, nawet jeśli ktoś nie miał zamiaru brać udziału w żadnych grach i zabawach lub korzystać z przejażdżek. Obowiązkowe było również dawanie różnych datków na rzecz towarzystwa dobroczynnego, które pomagało w organizacji zabawy.
- Pamiętam z ubiegłego roku - Wilhelmina wskazała palcem punkt na mapie - że w tym straganie nikt nie stoi od południa do pierwszej.
- Jak to? - zapytała Thomasine.
- Daphne pomagała go obsługiwać i dlatego wiem, że w czasie lunchu nikogo tam nie ma. Założę się, że w tym roku będzie tak samo, Tom.
- Tak, to nawet sensowne.
- Chciałabym, żebyście wy dwie, razem z Charlie zatrzymały jakimś sposobem pannę Keswick i sprowadziły ją tutaj, tą drogą - pokazała na mapie - a co najważniejsze, żebyście dopilnowały, żeby stanęła za ladą straganu.
- Wiesz Will, takie zagranie wydaje mi się ciut za ostre.
- Bombowe, nie sądzisz, Charlie? No więc w tym samym czasie ja i Henry przytrzymamy pana Cranshafta i ściągniemy go tutaj tą trasą.
- Żeby oni spotkali się... właśnie tutaj - wyszeptała Thomasine.
- To będzie absolutnie świetny kawał - powiedziała Henrietta z przekonaniem.
Po czym cztery małe palce zostały splecione, a pakt został oficjalnie zawarty.
---oo0oo---
Sprowadzenie panny Keswick do straganu było stosunkowo łatwym zadaniem. Charlotta i Thomasine obstąpiły ją z obydwu stron i zasypały gradem bezustannych pytań. Pytania nie były szczególnie sensowne, jednak było ich tak wiele, że udzielenie odpowiedzi wymagało pełnego skupienia uwagi, chodź nie przyczyniło się to w najmniejszym stopniu do pogłębienia wiedzy dziewcząt o świecie. Podczas tego spaceru panna Keswick była tak skupiona na wynajdywaniu sensownych odpowiedzi na bezsensowne czasem pytania, że nawet nie zwracała uwagi, w która stronę kieruje swoje kroki.
Kiedy zbliżały się od tyłu do straganu, Charlotta - zauważywszy coś nagle na ziemi - podbiegła kilka kroków do przodu i podniosła jakiś przedmiot. Stanęła przed straganem, zwrócona w stronę nadchodzącej panny Keswick i zawołała:
- Ktoś chyba coś upuścił - po czym położyła to "coś" na ladzie.
Panna Keswick weszła do straganu i spojrzała na skórzany portfel.
- Zastanawiam się, do kogo on należy - rozważała.
I dziwnym zrządzeniem losu, jakim chyba tylko Bóg banitów darzy swoich psotników, z drugiej strony nadeszły Wilhelmina i Henrietta w towarzystwie pana Cranshafta. Dokładnie w tym samym momencie.
Zadanie, które przypadło im w udziale było o wiele trudniejsze i wymagało prawdziwej inwencji twórczej w wymyślaniu coraz bardziej nieprawdopodobnych powodów, aby nauczyciel im towarzyszył.
Widząc, że panna Keswick jest już na miejscu, Wilhelmina zdecydowała się na wykonanie ostatecznego posunięcia. Wyciągnęła z portmonetki banknot i zapytała pana Cranshafta:
- Czy może mi pan rozmienić pieniądze?
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął garść monet. Począł je przeliczać… patrząc w dół na pieniądze trzymane w dłoni podążał za Wilhelminą, obserwując ją tylko kątem oka. Wilhelmina zakręciła się dookoła niego, on obrócił się w jej kierunku, by mieć ją przed sobą. Zrobiła dwa kroki w bok, a on znalazł się dokładnie przed ladą straganu.
Spojrzał na hasło wiszące nad straganem: "Stragan z pocałunkami. Cały dochód dla biednych"!
Zdezorientowany spojrzał przed siebie. Panna Keswick stała dokładnie naprzeciwko niego i patrzyła mu w twarz, dzieliła ich tylko lada straganu.
Spojrzał na swoją dłoń z błyszczącymi monetami, wyciągniętą w jej kierunku.
Jego wzrok skierował się ponownie w stronę panny Keswick.
- Co pani robi w budce z pocałunkami, panno Keswick? - Zapytał słabo.
Powoli, czerwone rumieńce wstąpiły na ich policzki, po czym rozeszły się po całej twarzy.
- Panie Cranshaft, ja... ja... - po raz pierwszy w życiu nauczycielce przyrody zabrakło słów.
Pan Cranshaft z otwartymi ustami wpatrywał się intensywnie w oczy panny Keswick.
A potem nagle obrócił się i wymachując bezwładnie ramionami popędził alejką w przeciwnym kierunku, gubiąc po drodze monety i roztrącając przechodniów, aż zniknął za wiejską Świetlicą.
Zażenowanie panny Keswick powoli przemieniało się w gniew. Mrugając oczami, próbowała ukryć łzy frustracji.
- Co wy narobiłyście? - Zapytała, nie zwracając się konkretnie do nikogo. Wszystkie cztery, pójdziecie ze mną!
Poprowadziła je w kierunku świetlicy. Budynek był pusty - wszyscy byli na kiermaszu, jeśli nie po to by brać udział w zabawach, to by dopilnować, czy inni wnoszą swój wkład w życie wsi.
Przesunęła krzesło na środek sali, po czym usiadła na nim sztywno wyprostowana.
- Jak się zapewne domyślacie, nie mogę was wysłać do pana Cranshafta za to, co zrobiłyście, więc sama to z wami załatwię!
Wskazała na Thomasine:
- Chodź tutaj!
Thomasine opadła na jej kolana. Jako jedyna nosiła spódniczkę, więc przygotowanie jej tyłka to był tylko jeden ruch. Panna Keswick używała ręki z werwą, jakiej nie powstydziłby się kowal używający swego młota. Dwanaście szybkich i wściekłych klapsów, wszystkie w to samo miejsce, w sam środek pupy.
Thomasine przybrała skrzywiony wyraz twarzy, jaki powinien gościć na twarzy dziewczyny, która dopiero co otrzymała bardzo dotkliwe lanie.
Wiedząc co ją czeka, Charlotta odpięła i zsunęła w dół spodnie przed przyjęciem pozycji na kolanach nauczycielki. Kolejny potok klapsów i podobny grymas na twarzy.
Henrietta ostrożnie odpięła paski na ramionach i pozwoliła im przez chwilę wisieć w okolicy talii. Kiedy znalazła się na kolanach panny Keswick, zsunęła
ogrodniczki w dół, tak aby nauczycielka mogła bez przeszkód zaatakować obszar pokryty różowymi bawełnianymi majtkami. Co z pełną werwą uczyniła. Henrietty kolej na przedstawienie własnej wersji miny skrzywdzonego niewiniątka, kucyki po obu stronach jej twarzy podskoczyły z empatią, jak gdyby podkreślając wyraz udręki na twarzy.
Wilhelmina opuściła swoje skórzane spodenki i zatrzymała się w połowie drogi do panny Keswick:
- To nie miało się skończyć w ten sposób, proszę pani.
Jej słowa musiały na nowo ożywić pierwotną furię, gdyż dwanaście klapsów, które otrzymała Wilhelmina były najenergiczniejsze ze wszystkich. Ostra czerwień pojawiła się pod blado niebieskim materiałem i pokryła dolną partię pośladków. Tyłek został porządnie przetrzepany. Dwa ostatnie klapsy nawet zmusiły nieszczęsną ofiarę do pełnego urazy "auć!"
A potem cztery dziewczynki, już przyzwoicie ubrane, stanęły przed panną Keswick w półokręgu, by wysłuchać odpowiednio surowych pouczeń.
Nauczycielka nie zdążyła jeszcze nawet dokończyć pierwszego zdania, ani nawet pomarzyć o jakiejś dłuższej tyradzie, gdy ktoś zapukał do drzwi.
Wstała zirytowana i poszła zobaczyć, kto jeszcze śmie się w tym dniu naprzykrzać. W progu stał pan Cranshaft, z przeogromnym bukietem kwiatów w dłoni.
- Przepraszam, panno Keswick, że tak uciekłem. Trochę spanikowałem... wyznał nieśmiało, wręczając kwiaty.
- Ależ proszę, nazywaj mnie Agata - odpowiedziała, przyjmując kwiaty i przyciskając je do piersi.
- A ty mnie, Albert.
- Spędziłeś młodość w środkowo-zachodnich stanach Ameryki, prawda?
- Tak, to żadna tajemnica.
- To dlatego właśnie używasz drewnianej packi do karania chłopców i dziewcząt. Nie musisz jej już używać na tej czwórce, już to z nimi załatwiłam.
- Aha. W takim razie, czy pójdziesz ze mną na drinka?
- Na filiżankę herbaty tak, z przyjemnością, Albercie.
Wyszli razem na światło słoneczne, z mętnie słodkimi oczami, bardziej może przystającymi parze spragnionych miłości nastolatków. Cztery Banitki spojrzały na siebie znacząco, a promienne uśmiechy oświetliły ich twarze. Zwycięstwo!
---oo0oo---
Leżały na brzuchach w domku na drzewie i odbywały naradę. Lanie się odbyło, było dość intensywne, ale za to krótkie. Mimo to, rytuał leżenia na brzuchu i wspólnych obrad w tym przypadku również był jak najbardziej na miejscu.
- Z pewnością zrobiła to z pełną werwą - zauważyła Charlotta, leniwie przeczesując krótko przystrzyżone włosy palcami.
- Ale co dziwne, teraz ręka nie wydaje się już straszniejsza od trzciny ogrodowej - dodała Thomasine.
Ochoczo pokiwały głowami, porównując okropność ich pierwszego lania ręką z zupełnym brakiem okropności w tym ostatnim przypadku. Trzcina ogrodowa odzyskała należne jej miejsce jako szczyt grozy.
- Tu chyba chodzi o odpowiednią kombinację: przyrząd - ilość - siła... rozmyślała.
- Wiesz, Will, ty jako jedyna krzyknęłaś dwa razy.
Rozległo się ostrzegawcze "ciii...". Henrietta naprawdę mogła zatrzymać tę uwagę dla siebie. Wszystkie wiedziały, że to prawda, ale niektóre rzeczy należało po prostu pominąć milczeniem.
- Myślałam, że wszystko zepsułyśmy. Krzyknęłam te "auć!", żeby dać jej pewność, że biła nas wystarczająco mocno, abyśmy mogły odczuć przykrość z tego powodu.
- Czy w takim razie wszystkie powinnyśmy wrzeszczeć? - zapytała Charlotta.
- A było ci przykro?
- Nie.
- Mi też nie. A teraz pomyślmy, co zrobimy z Piggy i jej bandą.
Thomasine przyjęła bardzo poważny wyraz twarzy, a jej zbyt długo nie podcinana grzywka brązowych włosów nadała jej twarzy prawie sowi wyraz. Zawsze twierdziła, że planowanie zemsty to jest to, co wyjęci spod prawa robią najlepiej. Będzie to chyba bardzo udane popołudnie.
Pogrążyły się w głębokiej rozmowie, przerywanej wybuchami radosnego śmiechu i przyjacielskim boksowaniem się po ramionach. Już niedługo panna Helena Bott powinna oczekiwać wielkiej niespodzianki.
Rozdział 5 - Nad stawem
Szybko doszły do siebie po tym niezbyt dotkliwym laniu otrzymanym od panny Keswick i cztery pupy powróciły do normalnego, niepiekącego stanu.
Wielogodzinne obrady doprowadziły je do najbardziej pomysłowego planu, jaki można było sobie wymarzyć.
Cztery małe palce zostały splecione, głowy schylone nisko, cztery zaciśnięte dłonie uniosły się w górę i w dół, by zatwierdzić nowo ustanowione porozumienie.
---oo0oo---
Banitki krzątały się dookoła małej przystani nad miejscowym stawem.
Kiedy jedyny irał, jakiego ta miejscowość wydała przeszedł na emeryturę, ofiarował na użytek miejscowych dzieciaków niewielką łódź. Na czymś podobnym uczył się żeglugi w marynarce i gdzieś w głębi duszy marzyło mu się, że ten dar zachęci kogoś z młodych do pójścia w jego ślady.
Napisy nabazgrane kredą na małej drewnianej tablicy mówiły, że tego popołudnia łódź została zarezerwowana od 14.00 do 14.30 przez niejaką W. Watson.
Natomiast tuż nad tą informacją widniała jeszcze jedna – mówiąca, że H. Bott będzie używać łodzi od 13.30 do 14.00.
Była godzina 13.20...
---oo0oo---
Helena zbliżała się do łodzi z pewnym wahaniem. Zauważyła, że Watson i jej banda kręcą się na brzegu.
Jej obawy nie były jednak zbyt wielkie, gdyż była w towarzystwie dwu z jej największych (co znaczyło o największej wadze) lizusek - sióstr bliźniaczek.
Ona razem z siostrami Thompson prawdopodobnie ważyły znacznie więcej niż cała czwórka Wilhelminy, a gdyby doszło do walki na słowa, z pewnością też miałyby miażdżącą przewagę.
-Co one tutaj do diaska knują?- Dumała Helena patrząc wrogo małymi oczkami, które były osadzone głęboko w jej pucułowatej twarzy.
- Proszę bardzo - zawołała radośnie Wilhelmina, podając jej sznur przywiązany do dziobu łodzi. - Jesteśmy zaraz po tobie, więc postanowiłyśmy dopilnować, żeby wszystko było w idealnym porządku.
Charlotta przyciągnęła rufę łodzi do nabrzeża, by ułatwić im wejście na pokład.
Trójka dziewczyn spojrzała na czwórkę podejrzliwie, jednak łódź wydawała się bez zarzutu.
Każda z bliźniaczek wzięła do ręki wiosło, natomiast Helena zasiadła na rufie opierając dłoń na sterze. Po co wiosłować, gdy ma się do dyspozycji dwie dziewczyny o posturze sióstr Thompson, które na dodatek aż proszą się o wyświadczenie przysługi swojej przywódczyni?
Henrietta usłużnie zepchnęła łódź na głębszą wodę, w kierunku środka stawu, mocno odpychając ją nogą od pomostu.
- Hej! - Zawołała za nimi Wilhelmina. - Gdyby w łodzi nagle zaczęło się robić zbyt mokro, to chyba dlatego, że wyjęłam to. - Podniosła korek z łodzi wysoko w górę i pomachała nim zwycięsko.
Korek, który powinien tkwić na dnie łodzi, został zastąpiony gazetą. Która - gdy rozmokła -przestała go godnie zastępować. A kiedy całkiem się rozleciała, nic nie stało już na przeszkodzie, by woda ze stawu powoli stawała się wodą w łodzi.
Trzy dziewczyny popatrzyły na dół i zauważyły, że woda chlupie pod ich stopami i z każdą sekundą staje się coraz głębsza.
Gorączkowo zawróciły łódź i skierowały ją w stronę brzegu. Bliźniaczki wiosłowały tak szybko, jak tylko mogły. Nawet Helena zabrała się do roboty, próbując wylewać wodę z dna gołymi rękoma.
Jednak gdy łódź powoli stawała się coraz cięższa, wiosłowanie również stawało się coraz cięższe. W końcu zimna, ciemna woda chlupotała im już wokół bioder. Łódź zanikała, by po kilku minutach stać się jedynie drewnianym konturem łodzi na gładkiej tafli wody. Tylko najwyższe jej częściami wystające z wody wskazywały miejsce, gdzie znajdowałaby się łódź, gdyby ktoś nie pozbawił jej korka. A potem, zaledwie dwa metry od upragnionego brzegu, wiosłowanie nie dawało już nic i łódź zatrzymała się zupełnie.
Siedziały w stawie, zamoczone prawie po pas i bezradnie rozglądały się dookoła w poszukiwaniu źródła natchnienia. Kilka sekund później, nawet kontur łodzi zapadł się pod wodę zupełnie. Musiały wstać, łódź zniknęła, a one chciały uniknąć tego samego losu.
Woda sięgała im do ramion, kiedy wlekły się powoli w stronę brzegu. Ich mokre ubranie działało na błoto jak magnes, zbierając wszelki możliwy szlam z grząskiego dna i brzegu.
W tej sytuacji, gonienie za Wilhelminą i jej bandą w poszukiwaniu zemsty nie miało najmniejszego sensu. Tamte były lekkiej wagi, lekko odziane i z łatwością by je przegoniły.
Helena zatrzymała się na ścieżce i odwróciła twarzą w kierunku stawu.
- Jeszcze tu wrócimy! - Zaryczała wściekle, wymachując zaciśniętą pięścią w pożegnalnym geście.
Gdy tylko oddaliły się, chlupiąc butami i ubraniami, Banitki zabrały się energicznie do pracy.
Szybko rozebrały się do strojów kąpielowych i beztrosko lekceważąc tabliczkę z napisem "zakaz kąpieli" popłynęły w stronę zatopionego wraka.
Było to znacznie trudniejsze, niż się spodziewały, jednak udało im się przyholować łódź z powrotem do brzegu i wyciągnąć ją na suchy ląd.
A potem szybko na zmianę osuszały łódź, czyściły, polerowały. Założyły z powrotem swoje ubrania, jednak mokre stroje pod spodem zamiast bielizny dawały nieprzyjemne uczucie, które znalazło się na ich liście "rzeczy, których nie należy powtarzać".
Szybko wykonywały swoją pracę, aż w końcu łódź lśniła jak nowa, czyściutka i sucha wewnątrz i na zewnątrz. Na powrót wcisnęły korek mocno do otworu, aż twardo utkwił na swoim miejscu.
Zwodowały łódź i wspięły się na jej pokład. Delikatnie, niespiesznie wiosłując lub pozwalając łodzi swobodnie dryfować, znalazły się sto metrów od brzegu.
A potem usiadły i spokojnie czekały na rozwój wydarzeń.
Nie przyszło im czekać zbyt długo, wystarczyło kilka minut.
Kipiąca ze złości pani Bott wpadła na ścieżkę, holując za sobą Helenę. Po siostrach Thompson nie było ani śladu.
Zatrzymała się gwałtownie.
- Myślałam, że łódź zatonęła!
- Kto naopowiadał pani takich bzdur? - Zapytała Wilhelmina najniewinniejszym głosem na jaki było ją stać.
- Czy zatopiłyście łódź, podczas gdy znajdowała się w niej moja córka?
- Nie mam pojęcia o czym pani mówi.
Ogrom oszustwa, jakiego dopuściła się Helena położył się cieniem na twarzy pani Bott, zupełnie jak cień nadlatującego albatrosa ciemniał w powietrzu ponad ich głowami.
- Heleno Bott! Ty paskudna dziewucho! Poczekaj tylko, już ja ci w domu dam nauczkę!
Wśród pisków protestu, Helena z pomocą matki ciągnącej ją surowo za ucho, opuściła scenę.
- O rety! - Powiedziała Thomasine. - Nie tylko udało nam się je podtopić, ale może nawet Helena dostanie dzięki nam lanie.
- Pani Bott ma naprawdę twardą rękę, nawet nie potrzebuje pasa - Wilhelmina przypomniała sobie swoje krótkie, lecz bolesne spotkanie z twardą dłonią tej matki Heleny.
- Miałam trochę nadziei, że tak się stanie. Nigdy nie można być jednak pewnym, dopóki to nie nastąpi - rozpromieniła się Charlotta.
- Tak, w sumie, można to było nawet przewidzieć. A udało się to tylko dlatego, że tak szybko przywróciłyśmy łódź do pierwotnego stanu.
- To był magiczny plan, Tom - powiedziała Henrietta z uznaniem.
---oo0oo---
Pan Watson odłożył słuchawkę telefonu.
- Tylko Wilhelmino! - Zawołał głosem, w którym wyraźnie dało się wyczuć coś jakby: "nadchodzą kłopoty".
Wilhelmina, przybierając wyraz twarzy grzecznej dziewczynki, wbiegła do domu. Czarne loczki i duże niebieskie oczy nadawały jej dosłownie anielskiego wyglądu. Wnioskując z tego, ktoś niewtajemniczony postawiłby dużą stawkę,
zakładając, że nie należy się martwić w ogóle o przyszłość tego wcielenia niewinności.
Ojciec kiwnął głową w stronę telefonu.
- To była pani Bott.
Wilhelmina spojrzała na aparat z tak promienną radością, jakby to był słoik z cukierkami.
- Och, ależ to świetnie - zablefowała.
- Wczoraj wieczorem gościł u niej na kolacji Ojciec Terence. Podczas rozmowy wspomniał o tym, że widział jak ty i twoje przyjaciółki wyciągacie ze stawu zatopioną łódź wiosłową, czyścicie ją, po czym wypływacie na staw.
Oj, nie było dobrze.
- Pani Bott twierdzi, że gdy zapytała cię, czy zatopiłaś łódź z jej córką Heleną, odpowiedziałaś, że nie masz o niczym pojęcia.
Sytuacja stawała się krytycznie niekorzystna.
- A ona już zdążyła spuścić Helenie porządne lanie za to kłamstwo kontynuował pan Watson.
- Tak naprawdę to ona wcale nie kłamała, tato.
- Czy Henrietta, Charlotta i Thomasine spiskowały razem z tobą?
- Tak, ojcze - ramiona jej oklapły.
Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer.
- Dzień dobry. Watson z tej strony. Czy wiesz, co twoja córka Henrietta zmalowała wczoraj po południu? Nie? Pozwól, że cię uświadomię...
W ten sposób wszyscy rodzice zostali poinformowani szczegółowo o najświeższych wyczynach swoich córek.
Kiedy skończył, zwrócił się bezpośrednio w stronę Wilhelminy. W jej wyglądzie nie było już ani odrobiny radości.
- Wiesz, co teraz będzie, prawda?
Z wyrazem zrezygnowania na twarzy, pokiwała głową.
- Do sypialni.
Weszła do sypialni, stanęła przy łóżku i opuściła szorty.
- Bieliznę również, proszę.
Wypuściła głośno powietrze, jakby chciała powiedzieć "phi", lecz dużo głębiej. A więc zapowiada się niezła sesja.
Opuściła jasno niebieskie majtki, po czym odwróciła głowę, by zobaczyć czego ojciec zamierza użyć na jej pupie. "Proszę, tylko nie trzcina" - szepnęła do siebie.
Och, nie, to nie była trzcina. O rany! Był to pas.
Czasami skóra bywa przyjemnie miękka i elastyczna. Ale nie zawsze. Skóra przeznaczona na grube podeszwy butów raczej taka nie jest. Jest twarda i solidna. Pas wycięty z tego rodzaju skóry, długi na 18 cali, gruby na pół cala, a szeroki na dwa obiecywał porządne, bolesne lanie. Gwarantował wyleczenie najbardziej krnąbrnego dziecka z jego krnąbrności. Raz i na dobre.
- Dostaniesz sześć pasów za zatopienie łodzi i kolejne dwanaście za ten cały oszukańczy plan.
- Tato!
I bez dalszej zwłoki, zabrał się za wymierzanie kary, którą miała zapamiętać na długo.
Jako koneserkę tego rodzaju aktywności, fascynował ją efekt jaki dawało lanie pasem, to jak niespostrzeżenie z czegoś przyjemnego zmieniało się ono w rzecz trudną do zniesienia. Na początku smakowało wybornie, potem szybko stawało się nieprzyjemne, i w czasie tych kilku krótkich przecież chwil, oscylowało pomiędzy tymi dwiema skrajnościami.
Na szczęście dla niej, ostatni pas spadł na jej pośladki akurat w tym przyjemnym momencie.
---oo0oo---
Gdy tylko znowu się spotkały, cała czwórka szybko wspięła się po drabinie na górę, bez jednego nawet słowa.
Ślady łez na policzkach wystarczyły jako wstęp do dyskusji.
Tradycyjnie przyjęły pozycję na brzuchach, twarzą zwrócone do siebie.
- Ile dostałaś, Will? - Henrietta zwyczajowo rozpoczęła analizę wypadków.
- Osiemnaście. Sześć za zatopienie łodzi, a dwanaście za kłamanie na ten temat. Pasem. Na goło.
- O rany! Ale przecież ty nie kłamałaś.
- Powiedział, że zatajenie prawdy to to samo, co oszustwo. A jak było u ciebie, Tom?
- Tak się składa, że ja też dostałam osiemnaście. Drewnianą szczotką do czyszczenia ubrania. I też na goło. Nie podał powodu dlaczego akurat taka liczba, tylko lał, dopóki nie stwierdził, że już dość.
- U mnie podobnie. Osiemnaście razy kapciem. Myślicie, że oni się umówili co do ilości? W każdym razie ja dostałam tylko kapciem. Choć muszę przyznać, że energiczna praca nadgarstkiem sprawiła, że piekło paskudnie.
- A ja wcale nie dostałam! - ogłosiła Charlotta - Zamiast tego, muszę dziś wieczorem napisać wypracowanie.
Nastała niezręczna cisza.
- Ty mała szczęściaro! - Zachichotała Henrietta.
- To nie jest fair, że wy trzy dostałyście lanie, a mi się upiekło. Wszystkie przecież zrobiłyśmy to samo!
- Ależ jest. W dawnych bandach banitów nigdy nie było tak, że wszystkich zawsze łapano i karano w ten sam sposób. Po prostu ci, którym się udało byli tego dnia szczęściarzami. Dzisiaj ty jesteś szczęściarą.
- Akurat! Musimy znaleźć sposób, żeby naprawić tą sytuację. - Wyglądało na to, że Charlotta postanowiła wypełnić jakąś dziwaczną misję, zupełnie poza zasięgiem ludzkiego pojmowania.
- Niby jaki? Sama powiedz. Co, może my mamy ci spuścić lanie, żebyś mogła mieć udział w naszym losie?
Charlotta popatrzyła po kolei na trzy koleżanki:
- To jest jakieś rozwiązanie.
- Nie, nie ma mowy! Jesteśmy drużyną i nie bijemy się nawzajem! - Wilhelmina jako szef bandy, ustanawiała zasady, które teraz stanowiły ich prawo.
Charlotta przełknęła łzy.
- W takim razie sama będę to musiała załatwić! Poczekajcie tu na mnie!
Podeszła do drabinki, po czym zniknęła z pola ich widzenia. Pozostała trójka popatrzyła na siebie w osłupieniu. Co ona u licha kombinowała?
---oo0oo---
Wróciła po kwadransie, a wygląd jej oczu sugerował, że dostała chyba porządnie w skórę.
Dziewczęta powróciły do ich zwyczajowej pozycji na brzuchu.
- Gdzie byłaś? - zapytała Wilhelmina z rezygnacją.
- Rozmawiałam z twoim ojcem. Powiedziałam mu, że mi się upiekło, podczas gdy wy wszystkie dostałyście lanie. Odpowiedział, że jeśli moi rodzice tak zdecydowali, to powinno tak być - zatrzymała na chwilę relację, krzywiąc usta w grymasie.
- I...?
- Więc powiedziałam mu, że to bardzo głupie z jego strony, jeśli tak myśli.
Kolejna przerwa.
- No więc...?
- Chwyciłam za koniec jego krawata, pociągnęłam i zanurzyłam go w wiarze z farbą, którą malował donice na kwiaty.
- Boże święty!
- Znieruchomiał i siedział tak… trwało to wieki. To było okropne tak czekać i czekać. A potem powiedział, że jak jestem tak bardzo ciekawa tego, jak bolesne było twoje lanie, Will, on z przyjemnością to zademonstruje. Tak więc ja też dostałam osiemnaście. Pasem. Myślę, że pas jest gorszy od trzciny ogrodowej. Rany! Trzciną nawet w połowie tak nie bolało!
Thomasine i Henrietta rozważały z respektem fakt, że trzcina ogrodowa znalazła godnego konkurenta.
Ale wracając do sprawy: Wilhelmina opuściła szorty, Charlie spodnie i obie uniosły brzegi majtek odsłaniając pośladki, by można było porównać obrażenia, które odniosła każda z nich. Po dokładnej inspekcji zdecydowano, że nie widać żadnej różnicy i poziom bólu musiał być jednakowy w obydwu przypadkach.
- Czy ty też dostałaś po gołym tyłku? - Zapytała Thomasine.
- Tak. Stałam przy łóżku. I zanim zdążył powiedzieć, żebym zostawiła spodnie na tyłku, one już dawno były gdzieś w okolicy moich kostek. Nie kazał mi ich
wciągać z powrotem.
- Och, biedulko! Teraz widzisz, w jaki sposób pas może zamienić tyłek w kawałek siekanego mięsa!
- Nie jestem żadną biedulką! Jestem banitką. I jeśli wy wszystkie dostajecie lanie, zawsze musimy zrobić wszystko, żebym ja też je dostawała.
- Myślę, że... - zaczęła Wilhelmina.
- Tylko nie wymyślaj teraz żadnego głupiego prawa stanowiącego o nieotrzymywaniu przez nas wszystkie lania - nie było to może stwierdzenie gramatycznie bez skazy, lecz przesłanie było jasne.
- Jeśli je wymyślisz, będę musiała opuścić nasz gang. Nie zmuszaj mnie do tego. Naprawdę nie chcę tego robić. Robienie kawałów warte jest tego, by ryzykować swoim tyłkiem, nawet jeśli lanie jest porządne. Ale to, że mi się udaje nie może być regułą. To bo prostu Bez-Prawie!
- Dobra! Okay! Uspokój się trochę. Jeśli jedna z nas dostanie lanie za kawał, wszystkie pozostałe też.
- Dziękuję ci. Tak jest sprawiedliwie.
Zapadła niewygodna cisza, gdy wszystkie zaczęły się zastanawiać, jak u licha
ma to działać w praktyce.
W końcu Thomasine przerwała milczenie.
- Charlie, czy potrzebujesz naszej pomocy przy wypracowaniu? Mam kilka niepotrzebnych w starym zeszycie.
Charlotta uśmiechnęła się:
- Dzięki, Tom, to naprawdę może się przydać. Przepisywanie jest znacznie łatwiejsze niż wymyślanie wypracowania od nowa.
- Szczególnie, gdy twój tyłek piecze tak dotkliwie, jak nasze - powiedziała Wilhelmina z żałosnym uśmiechem.
Charlotta podsumowała sprawę:
- Czyli ustalone: albo wszystkim nam uchodzi psikus na sucho, albo żadnej z nas?
Cztery głowy mądrze i zgodnie przytaknęły.
Cztery małe palce zostały połączone na znak oficjalnego zawarcia paktu.
Rozdział 6 - Przedstawienie
Mnóstwo było wstępnych negocjacji, uzgodnień i ustaleń wszelkiego rodzaju i obopólnego zaufania, że zasady honorowego postępowania będą przestrzegane. Dopiero gdy wszyscy mieli pewność, że nie nastąpią żadne podstępy, oszustwa, matactwa czy akty podstępnego bandytyzmu, spotkanie zostało zaaranżowane.
Ustalono, że odbędzie się ono w domku na drzewie, ponieważ znajdował się on na tyle wysoko, że uniemożliwiało to jakiekolwiek podstępne działania.
Wyglądało to więc tak: cztery Banitki siedziały ze skrzyżowanymi nogami pod jedną ze ścian ciemnoniebieskiego domku, a naprzeciwko nich, w równym rzędzie i również ze skrzyżowanymi nogami siedziały bliźniaczki Thompson, Helena Bott oraz jej największa pochlebczyni - największa tylko w sensie płaszczenia się przed szefową, bo z postury dość filigranowa - Violet Hickson.
- Czy jesteście gotowe poprzysiąc zawieszenie broni, dopóki to wszystko się nie skończy? - zapytała Wilhelmina.
- A wy?
- Ja zapytałam pierwsza.
- Więc powinnaś również odpowiedzieć jako pierwsza - odparowała Helena.
- Zgodziłyśmy się na rozejm. To spotkanie ma na celu ustalenie planu działania wtrąciła szybko Thomasine, obawiając się nadciągającego załamania negocjacji.
- Potwierdzam - zaoferowała Violet. - Rozejm został ustalony. Kontynuujmy więc.
- Najpierw musimy zawrzeć układ - powiedziała Charlotta.
Bliźniaczki Thompson spojrzały jedna na drugą i skinęły twierdząco głowami.
- Zawrzyjmy układ, Heleno, wszystkim jest on potrzebny - powiedziała jedna z sióstr. Były identyczne jak dwie krople wody i nigdy nie było wiadomo, która z nich właśnie mówiła.
Helena kiwnęła głową.
Spleciono siedem małych palców.
- Chwila, ja nie mogę dosięgnąć - zaprotestowała Henrietta. Nastąpiła lekka przepychanka i wymieniono oburzone spojrzenia.
Spleciono osiem małych palców. Potrząśnięto pięściami w górę i w dół. Rozejm został oficjalnie zatwierdzony.
- A teraz - powiedziała Thomasine - do rzeczy. Daphne spotyka się z Dwaynem. Mówi się o romansie. Mówi się o małżeństwie. Watsonówna angażująca się tak głęboko w rodzinę Bott i na odwrót, to sprawa jak najbardziej niepokojąca.
- Święta prawda - powiedziała Helena. - Ale w jaki sposób doprowadzimy do zerwania?
- Jestem pewna, że uda nam się coś wymyślić - powiedziała Thomasine.
- To tylko kwestia zdobycia odpowiednich informacji i ich mądrego użycia powiedziała Violet.
Thomasine spojrzała zdumiona na dziewczynę siedzącą dokładnie naprzeciwko niej. Mogłaby służyć jako jej przyboczna. Nie, to by się nie sprawdziło... Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała była potencjalna następczyni, czekająca tylko na okazję do przejęcia jej pozycji w gangu.
- Odpowiednie informacje to podstawa każdego dobrego planu - potwierdziła.
Wszystkie mądrze pokiwały i zaczęły rozmyślać, jakie to odpowiednie informacje należało zdobyć, by ich niecne plany mogły się powieść.
---oo0oo---
Zarówno Daphne jak i Dwayne, choć zupełnie tego nieświadomi, byli cały czas
pod czujną obserwacją którejś z dziewcząt.
Nie wzbudziło to ich podejrzeń, gdyż nie była to wciąż ta sama dziewczyna.
Jeśli tylko Daphne zauważyła, że mała ruda głowa podążała za nią ulicą, szybko uspokajał ją fakt, że wkrótce znikała ona w najbliższym sklepie spożywczym. A to, że nagle podążała za nią dziewczyna o czarnych włosach, to był już tylko dziwny zbieg okoliczności.
Natomiast gdy każde z nich szło na noc do domu, znajdowali się w zasięgu wzroku i słuchu odpowiedniej siostry, która może i zachowywała się zbyt ostentacyjnie, ale że normalnie też się tak właśnie zachowywała, nie ma się co dziwić, że nierne pozerstwo nie było dla nich żadną wskazówką, że coś niedobrego może się święcić.
---oo0oo---
- Spotykają się przy każdej okazji. I zawsze wtedy robią słodkie oczy.
Całe zbiorowe ciało rady wojennej momentalnie aż zesztywniało słysząc tę wiadomość. Ależ to było żenujące.
- Poza tym, trzy razy w tygodniu chodzą do Świetlicy na próby sztuki pod tytułem "Bądź mym serduszkiem".
Tak w skrócie wyglądało podsumowanie akcji wywiadowczej przygotowanej wspólnie przez Thomasine i Violet. Gdyby nie rozejm przypieczętowany paktem, najchętniej wydrapałyby sobie oczy.
Raz do roku, aktorzy z amatorskiego kółka teatralnego wystawiali sztukę, a celem tego przedsięwzięcia było zebranie funduszy dla tych nieszczęsnych, których nie stać było na założenie własnego kółka teatralnego. Sztuki były pisane, reżyserowane i produkowane przez jedynego dramaturga, jakim ta mała miejscowość mogła się poszczycić - Langley'a Longhorna.
Większość starszych mieszkańców wioski wolała nie mieć nic do czynienia z Langley'em. Jego włosy sięgały do ramion. Tylko zupełny łachudra mógł dopuścić, by włosy tak mu urosły. To na niego pokazywano palcami młodym, by zobaczyli, co z nich wyrośnie, gdy nie będą odrabiać pracy domowej lub jeść owsianki lub w innych sytuacjach wymagających prawdziwego lumpa, by pokazywać go jako przykład porażki.
Daphne była zachwycona mogąc wystąpić w głównej roli żeńskiej. Pozycja, na której łatwo będzie przyćmić starsze członkinie obsady, które nie dość, że podstarzałe, to jeszcze nie potrafiły nawet dobrze się zorientować, w którym momencie mają ustępować ze sceny robiąc miejsce dla zbliżającej się w jej osobie gwiazdy.
I gdy tylko Langley zasugerował, że Dwayne nadawałby się do wystąpienia w głównej młodej roli męskiej, Daphne nie zabrało wiele czasu, aby zaciągnąć go do Langley’a, przedstawić reżyserowi, a nawet dać mu wrażenie, że to on się napraszał, by tu przyjść.
Niektórych chłopców tak łatwo można było przekonać.
Trzy razy w tygodniu siadali więc obok siebie, patrzyli błogo w swe oczy i recytowali wersety, które nawet dla samego Langley’a Longhorna brzmiały jak czysta poezja.
- Rozpracowałyśmy całą sztukę - powiedziała Thomasine.
Wszyscy aktorzy zastanawiali się, dlaczego tak wiele młodych dziewcząt kręci się na miejscu próby, pytając o drogę do miejsc, które przecież musiały dobrze znać, a potem kręciły się w pobliżu gapiąc się, aż jeden z naprędce zorganizowanych statystów musiał je wyprosić z sali.
- Trzy punkty wymagają pewnych poprawek: Akt 1 scena 4, akt 3 scena 5 i akt 7 scena 2.
- To ile jest wszystkich aktów? - zapytała Helena nieufnie.
- Jedenaście.
- Więc jak długo trwa całe przedstawienie?
- Przypuszczamy, Will, że co najmniej pięć godzin.
- Muszę powiedzieć mamie, że ja nie idę - powiedziała Henrietta z naciskiem.
- Ależ wszystkie musimy iść. To przecież nasze alibi. Nie martw się, jeśli nasz plan się powiedzie, przedstawienie zakończy się już około aktu 3 sceny 5.
- A jeśli nie? - zapytała wzburzona.
- Wtedy będzie trzeba zacisnąć zęby i wytrzymać do końca.
---oo0oo---
Banitki pośpiesznie wciągnęły za sobą sznurkową drabinkę.
Pierwsza noc prezentacji sztuki "Bądź mym serduszkiem" zakończyła się już w środku aktu 3. Wiejskim miłośnikom sztuk pięknych nie było dane dowiedzieć się, jak sztuka Longhorna miała się zakończyć. Z tego co udało im się obejrzeć, zdania były podzielone. Wszyscy jednak po cichu zgadzali się, że nie było zbyt prawdopodobne, aby to przedstawienie zostało wybrane przez organizatorów i wystawione profesjonalnie w mieście.
Mimo to jego przerwanie wywołało potężną wrzawę, która jasno sugerowała, że najlepiej będzie ukryć się w bezpiecznym miejscu i przeczekać do czasu gdy wszystko ucichnie.
- Poszło całkiem nieźle! - Wykrzyknęła Charlie.
- Jakby mnie ktoś pytał, to może nawet aż za dobrze. Widziałyście jej minę, gdy wiałyśmy?
- Była trochę wkurzona, Will. Myślę, że będzie nas próbowała dopaść.
- Plan był dobry. I sprawdził się świetnie. Nic nie powinno nam grozić.
Opinia Thomasine została zagłuszona przez oburzony wrzask dochodzący z dołu.
- Cała czwórka! Złazić natychmiast na dół.
Tak, na pewno się nie myliły, ton głosu był zdecydowanie wściekły i zdecydowanie należał do Daphne chcącej pokazać, kto tu rządzi.
Spojrzały jedna na drugą. Czarne loczki Wilhelminy poruszyły się równocześnie z beznamiętnym wzruszeniem jej ramion. Wygląd Henrietta mówił "O rany!". Charlotta drapała się w zamyśleniu w czarnowłosą głowę. A Thomasine patrzyła wzrokiem pełnym koncentracji spod przydługawej grzywki.
Wszystkie jednocześnie wydały głębokie westchnienie i ruszyły na spotkanie z losem.
---oo0oo---
Ostrożnie zsunęły się po drabinie. Ponieważ przedstawienie było uważane za wydarzenie oficjalne, trzy z nich miały na sobie spódniczki. Charlotta była w świeżo wyprasowanych spodniach i wykrochmalonej na sztywno białej koszuli, by wyglądać uroczyście - jasno postawiła sprawę przed matką, że nawet potrójna porcja oleju rycynowego, to byłoby nic w porównaniu z założeniem sukienki.
- A więc to znowu nasze cztery muszkieterki, pięknie.
Nerwowo przebierając nogami, Daphne przechadzała się przed nimi w tę i z powrotem, na podobieństwo kota bawiącego się z myszą. Lub raczej z czterema myszami, co musiało być dużo bardziej ekscytujące.
- Czyj to był pomysł?
Thomasine podniosła niechętnie rękę.
- Jasne - parsknęła Daphne. - A kto faktycznie kupił ten proszek na kichanie?
Żadna się nie poruszyła.
- I tak wiem, kto to był. Oczywiście Tylko Wilhelmina!
Wilhelmina przytaknęła, również niechętnie.
- Dziękuję. A która z was podmieniła puder w puderniczce na proszek do kichania?
Żadna się nie poruszyła.
- Nie doprowadzajcie mnie do wściekłości!
Henrietta opuściła głowę:
- Ja to zrobiłam.
- Acha, tak więc przypuszczam, że to ty, Charlotto, napisałaś ten słodki liścik mówiący, że to prezent od Dwayne'a z okazji pierwszego przedstawienia, żebym mogła sobie upudrować "mój śliczny mały nosek" i zachwycić widownię wspaniałym wyglądem?
Prawda była taka, że tę część załatwiła Piggy, lecz jakoś nie czuły potrzeby poszerzania kręgu podejrzanych.
Charlotta przytaknęła niechętnie.
Daphne cofnęła się o krok. Każdy jej pełen wściekłości gest i słowo nieuniknienie wróżyło gwałtowne czyny i dotyczyło to wszystkich bez wyjątku.
- Ale dlaczego? Po co na litość boską całe to zamieszanie? Dlaczego to zrobiłyście?
O rany, prawie się rozpłakała.
- My... My chciałyśmy... Chciałyśmy, żebyś przestała spędzać tyle czasu z Dwayne’m.
- Dwayne’m? Tym palantem?
- Spędzacie razem mnóstwo czasu - zaprotestowała Thomasine.
- Tak, przygotowując się do przedstawienia! W którym mamy romantyczny związek! I nie ma żadnego innego powodu. Za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy, ćwiczyliśmy jakąś scenę. Do diabła! Myślałyście, że co my robimy?
I wtedy jej wreszcie zaświtało.
- Myślałyście, że ja czuję coś do Dwayne’a? I tylko dlatego zepsułyście całe przedstawienie? Jednym głupim kichnięciem, na miłość boską!
Sprawa przedstawiona w ten sposób naprawdę wyglądała fatalnie. Ale z
pewnością kawał się udał.
- O Boże! Biedny Langley... biedny, kochany Langley. Był w zupełnej rozsypce. To ON jest prawdziwą ofiarą waszych głupich dziecinnych wybryków...
Wyprostowała się.
- Wracam za pięć minut. A dla was będzie lepiej, jak będziecie stały tu, gdzie stoicie. Jeśli będę was musiała szukać, sprowadzę ojca, żeby mi w tym pomógł.
Szach mat.
Nikt się nigdzie nie wybierał.
- Co nas zdradziło? - zapytała Wilhelmina.
- Ten liścik, niby od Dwayne'a, był napisany na odwrocie twojego rachunku z apteki. Z tego proszku na kichanie, który wczoraj kupiłaś, Wilhelmino. Nie trzeba było wiele, by domyślić się reszty.
Zrobiła szeroki zamach ręką w słabnącym wieczornym świetle.
- Cholerna Piggy! Wykiwała nas. Zapłaci za to, zobaczycie.
- To jej pismo, Will. Ale ta ich Violet to też przebiegła sztuka. Ona to wszystko zaplanowała.
Thomasine kiwnęła głową z uznaniem w jej kierunku, tak jak prawdziwy profesjonalista patrzy na drugiego, gdy ten dobrze oceni sytuację.
---oo0oo---
- Tutaj, Langley, tutaj są!
Czwórka dziewcząt wymieniła spojrzenia. Sprowadziła tu Langley’a, żeby był świadkiem ich kary?
- Wszystko powiedziałam Langley'owi. Najpierw chciał wezwać posterunkowego Stimesa. Ale przekonałam go, że to nie będzie konieczne. Potem chciał poinformować o wszystkim waszych rodziców. Lecz teraz on też widzi, że mój pomysł, by wymierzyć sprawiedliwość własnoręcznie, ma swoje dobre strony.
Langley ponuro, ze złowieszczym błyskiem w oku, pokiwał głową. Zwrócił się do nich:
- Wasza czwórka zrujnowała zupełnie moje przedstawienie. I to dla zwykłego, głupiego żartu. Cieszcie się, że nie rośnie tu w pobliżu brzoza z młodymi rózgami.
Brzozowe rózgi? Co to są, do diaska, brzozowe rózgi? Czymkolwiek były, brzmiały złowieszczo.
- A więc, młode damy, Daphne zasugerowała, by dać wam nauczkę za pomocą tego - pomachał "tym" przed ich oczami. O nie, trzcina ogrodowa!
- Chyba lepiej, żeby poskarżył rodzicom - wyszeptała Henrieta.
- Nie ma mowy. Albo wszystkie dostaniemy, albo żadna - odpowiedziała Charlotta.
- Co za idiotyczna umowa! - Zamruczała pod nosem Henrietta.
Wilhelmina podniosła rękę.
- Dobrze, ale wejdźmy do środka. Mimo, że robi się ciemno, ktoś mógłby nas zobaczyć.
Potem wszystkie zgodnie przysięgały, że w tym momencie usłyszały stłumiony chichot dobiegający zza żywopłotu.
- Zgoda. A więc do środka, w tej chwili.
Podreptały gęsiego, pozostawiając ciemniejące niebo za sobą i kierując się w stronę karzącej ręki sprawiedliwości.
Stanęły w jednym rzędzie pod ścianą salonu. Langley i Daphne przesunęli krzesła i stolik do kawy pod ścianę, by przemienić środkową część pokoju w salę tortur. Czerwony dywan w czarne i żółte wzory pod stopami, beżowy sufit ponad głowami i cztery ściany wytapetowane na różowo z gustownym wzorkiem w niebieskie różyczki. Długie czerwone zasłony zostały zaciągnięte. To miała być prywatna egzekucja.
- Czy powinienem je ukarać w jakiejś szczególnej kolejności? - Zapytał Langley Daphne.
- Wilhelmina będzie ostatnia. Patrzenie jak cierpią jej koleżanki sprawi, że nie będzie jej przyjemnie czekać na swoją kolej. - Daphne odruchowo zacisnęła pośladki, przypominając sobie, jak kiedyś też była ostatnia i musiała czekać na swoją kolej.
- Ja mogę być pierwsza - Henrietta zgłosiła się na ochotnika. Miała na sobie czerwoną bluzkę i niebieską spódniczkę.
Kucyki dziarsko podkreślały jej odwagę, gdy przechodziła na środek pokoju i pochyliła się do przodu.
Langley wziął trzcinę do ręki i przeszywając ze świstem powietrze sprawdził jej giętkość. Henrietta uniosła spódnicę, za pomocą kciuków zsunęła w dół białe
majtki i schyliła się nisko, dotykając palców u stóp, prezentując w ten sposób Langley'owi bladoróżowy cel.
Nieco zszokowany spojrzał na Daphne.
- Nie mówiłem...
- Nie. Wszystko jest ok. Naprawdę zasłużyły na porządne lanie, a ja jestem tutaj jako twój świadek.
- Och, ok. Lanie. Świetnie. A więc będzie lanie.
Przerwał na chwilę, by zdjąć zamszową kurtkę, bez modnych w tym czasie naszywek na rękawach.
Z najwyższą koncentracją obrał cel dla trzciny. A następnie wymierzył dwanaście siarczystych razów.
Henrietta wyprostowała się w kompletnej ciszy, jak ktoś kto czuje okropny ból, wciągnęła majtki na tyłek i stanęła w rzędzie obok koleżanek. Wykluczone, nie da im satysfakcji i nie będzie trzeć pupy. Nieważne jak przenikliwy był ból, nie bolało aż tak, żeby to wszystkim pokazywać.
Następnie Thomasine przybrała pozycję i jak to zainicjowała Henrietta, obnażyła pupę przed pochyleniem się i dotknięciem palcami stóp.
Przy każdym z ostatnich sześciu smagnięć aż stęknęła.
Dołączyła do Henrietty.
Teraz Charlotta: zrobiła kilka kroków do przodu i mocowała się chwilę ze sprzączką u spodni. Na jej twarzy malował się bunt. Nie złamią jej tak łatwo.
Jednak wystarczyło zaledwie kilka solidnych smagnięć, by jej brawura zniknęła i zaczęło się liczyć tylko to, żeby nie wrzeszczeć jak dziecko. Nawet jeśli ten krzyk miałby przynieść odrobinę ulgi w bólu. Jakakolwiek ulga, choćby najmniejsza, była warta fortunę, każdą odrobinę godności – i jeśli byliby tam tylko ci dwoje, którzy powodowali tę mękę…
Kiedy pozwolono jej wstać, czerwona i na skraju łez, podciągnęła spodnie. Była wdzięczna, że było to tylko dwanaście, bo mało już brakowało by ją „złamać”. Wilhelmina w żółtej bawełnianej sukience wstąpiła na sceną. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, zrezygnowała jednak, przeszła na środek pokoju i zrobiła głęboki skłon w przód.
- Wilhelmino, ależ z ciebie zapominalska - powiedziała Daphne z udawanym rozczarowaniem.
Podeszła, uniosła spódnicę siostry, zarzuciła na jej plecy i zsunęła jasnoniebieskie majtki.
- Gdyby nie moje miękkie serce, zasugerowałabym, by Langley wymierzył ci za to kilka dodatkowych razów.
Zwróciła się w stroną Langley'a z wyrazem nadziei na twarzy.
Pokręcił głową.
- No cóż, może uda mu się osiągnąć sam efekt, jeśli włoży w każde uderzenie nieco więcej energii.
Później, gdy porównywały ślady na tyłkach, doszły do wniosku, że Langley rzeczywiście musiał włożyć dużo więcej energii w dwanaście ostatnich smagnięć.
Dla Wilhelminy to lanie trzciną było jednym z najmniej przyjemnych, jakie do tej pory otrzymała. Nawet jednak przez myśl jej nie przeszło, że Langley mógłby zmusić ją do wrzasku. Kiedyś zdarzyło jej się krzyczeć w trakcie bicia, lecz wymagało to kilku serii i potężnych dłoni ośmiu surowych dam. Choć trzeba zauważyć, że kilka razy przesunęła się lekko do przodu przy uderzeniach trzciną wymierzonych tak entuzjastycznie.
Ponadto, w myśli prowadziła ze sobą bardzo nieelegancki monolog w języku, jaki zdecydowanie nie przystoi młodej damie, by powstrzymać się od doskoczenia do siostry i powiedzenia jej szczerze, co o niej sądzi.
Jednak wszystko, co dobre musi mieć swój kres i po wymierzeniu ostatniej serii
dwunastu smagnięć w pomieszczeniu zapadła na chwilę niezręczna cisza. Po czym Langley ostrzegł je, by nigdy więcej nie wchodziły mu w drogę, a Daphne uparła się, że Langley musi się z nią napić gorącej herbaty, zanim wyjdzie na dwór w tak zimną noc.
---oo0oo---
Leżały na brzuchach w domku na drzewie, analizując bieg niedawnych wydarzeń.
- To było naprawdę paskudne - zauważyła Henrietta, bezwiednie głaszcząc się po palących żywym ogniem pośladkach.
- Wiesz Henry, gdybyś się tak nie pospieszyła z pokazywaniem mu swojego gołego tyłka, założę się, że on by o to nie poprosił – powiedziała Charlotta.
- I Daphne też by nie prosiła. Nie miałam zamiaru dawać jej satysfakcji ze ściągania mi majtek – wyjaśniła Henrietta.
- To ma sens – zgodziła się Charlotta.
- To było naprawdę solidne lanie. Jak wypadło w porównaniu z pasem twojego ojca, Charlie? - Zapytała Thomasine, niezwykle podekscytowana na samą myśl o tym, że jakiś przyrząd mógłby konkurować z trzciną ogrodową.
- Jest spora różnica. Ale obydwa są po prostu okropne.
- Myślę, że gdy trzcina ląduje na tyłku, ból jest ostrzejszy, ale z kolei wrażenie po pasie trwa znacznie dłużej – dodała Wilhelmina.
- To prawda – pas piecze jak cholera i czuć go później przez długie godziny.
- Więc są one równie straszne?
Wilhelmina jak i Charlotta pokiwały głowami.
- Obawiam się, że tak.
Thomasine zapamiętała tą drobną informacji, może się przydać później.
- Piggy wkopała nas naprawdę nieźle – powiedziała Henrietta.
- Jasne Henry, więc będziemy musiały wymyślić w odwecie coś, co wyrówna nasze rachunki, ale nie narazi na uszczerbek naszych tyłków – zasugerowała Thomasine.
- Jeśli jej się porządnie oberwie, byłabym gotowa nawet zaryzykować następne lanie – powiedziała Charlotta.
- Ja też – dodała Wilhelmina.
- I ja tak samo – powiedziała Henrietta.
Thomasine zgłosiła jednak pewne zastrzeżenie:
- Ok, pod warunkiem, że Violet też dostanie. To dla mnie ważne. Też jestem gotowa zaryzykować, pod warunkiem, że ona oberwie porządnie.
- Zgoda?
Cztery głowy zgodnie pokiwały.
A następnie spleciono cztery małe palce na znak, że pakt został zawarty.
---oo0oo---
Nareszcie jakaś dobra wiadomość. Ponieważ premierowe przedstawienie sztuki "Bądź mym serduszkiem" zostało nieoczekiwanie i brutalnie przerwane, Komitet Wiejski zwołał walne zgromadzenie i ustanowiono, że sztuka zostanie wystawiona po raz drugi w najbliższą sobotę.
Pierwsza część operacji „Piggy, Tym Razem Ci Się Oberwie” wreszcie mogła drgnąć z miejsca.
A potem kolejna dobra wiadomość: tak się jakoś złożyło, że Biscotti Bott młodsza siostra Heleny, miała niezwykłą słabość do wyrobów cukierniczych. Już jedno z ciastek tortowych, którymi tak się zajadała wystarczyłoby, by zawartość tłuszczu i kremu czekoladowego w nim zawarta spowodowała mdłości u każdej z czterech Banitek, nawet jeśli miałaby one zastąpić podwieczorek.
Zrzuciły się i kupiły jej cztery na śniadanie. Trzy pierwsze pochłonęła bez najmniejszego problemu, jedno po drugim. Szybkość i łatwość z jaką je pochłaniała sprawiły, że Thomasine zaczęła podejrzewać, że może popełniła błąd w swych obliczeniach. Jednak czwartemu nie dała rady. Pozieleniała na twarzy i zamiast do szkoły, na chwiejących się nogach powlekła się do domu, by przeleżeć w łóżku kolejne dwa dni. Pewne było, że nie piśnie ani słowem na temat swojego śniadania. Pani Bott pleniła nawet najdrobniejsze oznaki obżarstwa u swoich latorośli.
Oznaczało to, że Piggy straciła swoją asystentkę. Langley Longhorn był między innymi kierownikiem planu przedstawienia, Helena Bott asystentką kierownika planu, a Biscotti Bott asystentką asystentki kierownika planu. Aż do chwili, gdy tak niefortunnie zaniemogła...
W tej sytuacji, jedyną osobą na jej zastępstwo, którą udało się naprędce zorganizować była Violet. Tak jakoś się złożyło, że akt siódmy, scena druga to był moment, w którym wszyscy troje „kierownicy” planu mieli do wykonania ważne zadanie. Gdyby jakaś katastrofa nastąpiła dokładnie w tym momencie, wszyscy byliby temu winni w jednakowym stopniu. Wszyscy z wyjątkiem Langley'a oczywiście. W końcu to było jego przedstawienie i można mu było wszystko wybaczyć.
Tak więc szykowano kolejny występ, lecz tym razem z Heleną i jej służącą numer jeden odpowiedzialnymi za organizację wystroju sceny.
Los tych dwóch był już raczej przesądzony: gem - set - mecz.
---oo0oo---
W domku na drzewie odbywały się ostatnie przygotowania i omówienia tego najbardziej nikczemnego z planów. Thomasine wyliczała najważniejsze jego punkty, a pozostała trójka próbowała je ocenić realistycznie .
– Mamy motyw przestępstwa: przez cały tydzień Daphne codziennie wrzeszczała na Piggy.
– Zgadza się.
– Mamy okazję: jeśli my mogłyśmy zorganizować podmianę podczas przerwy aktorów na herbatkę, to one też.
– Zgadza się.
– Mamy dowody w postaci syropu i piór w koszykach przy ich rowerach.
– Będziemy mieć. Zorganizuję to – obiecała Charlotta.
– I mamy je, jak popełniają czyn na oczach godnych zaufania świadków.
– Tak, to absolutnie niezawodne.
– Więc piszemy się na to?
– Zgoda.
Pakt zatwierdzono.
---oo0oo---
Już prawie traciły poczucie czasu. Przedstawienie ciągnęło się niemiłosiernie długo. Bez końca. Wszystko czego Langley'owi Longhorn'owi zabrakło do stworzenia ciekawej fabuły, wpadających w ucho dialogów i artystycznej scenografii, nadrobił ilością słów.
W końcu jakimś cudem udało się dobrnąć do aktu siódmego, sceny drugiej – jednego z najbardziej przełomowych momentów w całej sztuce.
Postać grana przez Daphne stoi samotna, z dala od domu. Zaczyna sypać śnieg. Dziewczyna przeciąga swą wiotką dłonią po delikatnych brwiach, by pokazać publiczności jak bardzo jest zrozpaczona. Następnie na scenę z przeciwnej strony wkracza postać grana przez Dwayne'a. Sztuka wymaga od nich teraz, by padli sobie w ramiona – co ma zagwarantować, że ani jedno oko wśród publiczności nie pozostanie suche.
Co szczególne, była to jedyna scena w całym przedstawieniu, w której dialog składał się tylko z jednej linijki. Publiczność z pewnością głęboko by to doceniała.
Daphne podchodzi do płaskiej deski przemalowanej na dom, gdzie zostaje brutalnie odepchnięta przez przysadzistego aktora grającego jej surowego ojca. Przesuwa się na środek sceny i wznosi twarz do nieba, jak gdyby w bezgłośnej modlitwie.
W tym momencie Langley, Helena i Violet jednocześnie pociągnęli za sznury przymocowane do rolek w górze, tak aby umocowane tam wiadra odwróciły się i obsypały rozgrywającą się poniżej sceną papierowymi płatkami śniegu.
Niestety… Zamiast papierem, powietrze wypełniło się unoszącym się wszędzie i spadającym powoli w dół kaczym pierzem.
Langley szybko zdał sobie sprawę, że ktoś popełnił błąd. Kacze pierze to przecież nie to samo co papierowe konfetti. I nie opada ono w dół tak, jak płatki śniegu. Jednak przekonany, że "show must go on", pociągnął za kolejny sznurek, za który był odpowiedzialny. Wtedy na scenę wylała się zawartość wiadra syrop klonowy. Lał się najpierw wąską strużką, a następnie począł obficie zalewać wszystko poniżej.
Dwayne zamaszystym krokiem wstąpił na środek sceny dokładnie w momencie, gdy syrop spływał kaskadą na Daphne i oszołomiony obserwował, jak niebiosa zsyłają na jego romantyczną kochankę syrop i pierze.
Piekło, które się potem rozpętało, trwało dobre pięć minut.
---oo0oo---
Pierwsze przesłuchanie świadków odbyło się w Świetlicy w trybie natychmiastowym.
Osiem osób z widowni, które posiadały bilety, nie wierząc własnemu szczęściu, wyszło z sali z wyrazem "co za wstyd" na twarzach.
– Dlaczego my też nie możemy wyjść? – Zapytała buntowniczo Wilhelmina, w imieniu swoim i trzech pozostałych osób z widowni, które oglądały przedstawienie bez biletów.
– Coś mi się wydaje, że to wszystko jest podpisane waszymi palcami – powiedział pan Watson, myląc trochę metafory, lecz trafiając w sedno sprawy.
– Ja nie wiedziałam, że śnieg został zamieniony na syrop i pierze! – Krzyknęła Helena ze sceny.
– Wrobiły nas. I to porządnie – zamruczała jej do ucha Violet.
– Wypieraj się wszystkiego. Przecież nie mają pewności – powiedziała Helena z niespodziewaną bystrością umysłu, która mogła zniszczyć tak misternie obmyślony plan generalny.
– Ona nie miałaby powodu, by to robić – zawołała Violet.
– Ależ miała – powiedział Dwayne – Daphne ciągle na nią wrzeszczała.
– Okay, ale na mnie nie. Nigdy – Violet zaprzeczała wszystkiemu z wielką pewnością siebie.
Nastała cisza. Było krystalicznie jasne, że ten głupi dowcip wymagał więcej niż jednej pary rąk. Rzeczywiście, wyglądało na to, że Violet nie miałaby powodu...
– Ja im w tym pomogłam – zadeklarowała się nagle Thomasine. – To ja przywiozłam trochę syropu na rowerze Heleny – wydawało się, że przygotowana pułapka otwiera się niebezpiecznie. Trzeba było ją szybko ponownie zatrzasnąć.
– Ja też – dodała Henrietta. A pod nosem burknęła: Och ten przegniły, głupi pakt „żadna albo wszystkie".
– Razem to zaplanowałyśmy. Było nas sześć. Nasza czwórka, by zemścić się na Daphne i panu Longhorn za ubiegły tydzień. Helena i Violet przyłączyły się po prostu dla zabawy. Dlatego właśnie ciągnęły za sznurki tak długo, aż opróżniły wszystkie wiadra. Wilhelmina postawiła kropkę nad i.
Szach - mat.
---oo0oo---
Kolejne przesłuchanie odbyło się w kuchni państwa Watsonów. Zarówno ofiara jak i główna sprawczyni zamieszania tutaj mieszkały, więc wydawało się słuszne, by wszelkie decyzje zapadły w tym miejscu.
Nie bez znaczenia był również fakt, że pan Watson miał o wiele więcej
doświadczenia w radzeniu sobie z krnąbrnymi dziewczętami niż jakikolwiek inny rodzic we wsi. To prawdopodobnie dzięki temu miał ramiona jak kowal.
Wykonano kilka rozmów telefonicznych. Poczyniono ogólne ustalenia. Następnie odbyła się kolejna seria rozmów telefonicznych, by wszystkie ustalenia poczynione w pierwszych rozmowach mogły być uzupełnione i omówione z tymi, którzy brali udział we pierwszym etapie dyskusji. I tak dalej, dopóki nie podjęto ostatecznej decyzji.
Tak właściwie to rodzice Charlotty przypieczętowali los pozostałej piątki. Żadne wypracowanie, nawet najdłuższe nie byłoby w stanie zadośćuczynić uczestnictwu w tak skandalicznym wybryku. Jeśli jednak ich córka miała być potraktowana tak, jak inne uczestniczki tego skandalu, oni nie mają nic przeciwko. Co więcej, oni to wręcz popierają.
Tak więc ogłoszono wyrok i całe towarzystwo liczące około dwanaście osób przeniosło się do salonu, czy to po to, aby obserwować jak kara jest wymierzana, czy też by ją otrzymać.
Langley, Dwayne i świeżo wykąpana Daphne znajdowali się tam jako strony pokrzywdzone. Była też pani Watson, po prostu dlatego, że to był jej salon. Pan Watson jako główny wykonawca wyroku. I sześć dziewcząt, z których cztery zastanawiały się, jak bardzo tym razem będzie bolało.
Należało się spodziewać, że bardzo. Ponieważ pan Watson trzymał w ręku swój pas.
Niektóre pasy, nawet te przeznaczone do bicia, są wykonane z delikatnej skóry,
której łaskotanie można by przyrównać do pieszczoty raczej niż pieczenia. Ten pas nie był do nich podobny ani na jotę. Był wykonany ze skóry przeznaczonej na podeszwy butów dla żołnierzy piechoty. Jego celem było unicestwić najmniejsze objawy krnąbrności w krnąbrnych dzieciach. Raz na zawsze.
– Która pierwsza?
Helena i Violetta wcisnęły się w kąt, dając się zwieść mylącemu przeświadczeniu, że zwlekanie będzie tu najlepszą strategią. No cóż, ta strategia miałaby sens, gdyby pożar lub jakiś inny naturalny kataklizm miał nastąpić, zanim nadejdzie ich kolej. Jednak była na to niezwykle nikła szansa, która nie rekompensowała narastającego napięcia w tym pełnym przerażenia oczekiwaniu.
Gwałtownie podskakujące kucyki Henrietty obwieściły wszystkim, że to ona zgłasza się na ochotnika. Występując do przodu, odpięła paski swoich ogrodniczek. Na środku pokoju stał fotel.
– Przełóż się przez bok, proszę.
Opuściła białe majtki, położyła się na boku fotela i oparła podbródek na rękach opartych na siedzisku fotela.
To było jedynie dziewięć szybkich, siarczystych smagnięć. Lecz gdy pisarz próbuje jedynie opisać, czym jest dziewięć smagnięć pasem, ta dziewczyna musiała je znieść. Dziewięć tak wstrząsających i otępiających umysł razów, wywołujących pieczenie o najwyższej możliwej intensywności, że nawet najbardziej stoicki ze stoików poprosiłby o odebranie im nieco z ich brutalności.
Wstała, pobladła na twarzy, z zaciśniętymi ustami. Szybko uporządkowała ubranie. Stanęła po drugiej stronie pokoju, zapoczątkowując szereg tych, które miały to już za sobą.
Charlotta szybko wystąpiła do przodu. Ona wiedziała już, czym jest pas. Lepiej mieć tę torturę szybko za sobą, niż ją odwlekać.
Ręce powędrowały do talii, równocześnie ściągnęła spodnie i majtki, przełożyła się przez fotel, złapała z całej siły za jego przeciwległy bok i...
Chlast! - zaczęło się. Chociaż dziewięć razów nie mogło się równać z piekłem wywołanym przez osiemnaście, ta szczególna dziewiątka była naprawdę temu bliska.
Czerwona na twarzy i bliska łez wstała i dołączyła do Henrietty. Misja ukończona – bez jednego okrzyku bólu. Nawet nie pisnęła. Pozwoliła sobie na mały uśmiech zwycięstwa.
Thomasine spojrzała na Violet, jakby chcąc zaoferować jej pierwszeństwo. Violet tylko wcisnęła się głębiej w kąt. Głupia dziewucha. Nie to nie.
Na fotel, spódnica w górę, majtki w dół.
Porównała wrażenie z tym, jakie pamiętała z otrzymanego niedawno lania trzciną. Pieczenie nie skupiało się tak bardzo na jednym miejscu. Wciąż jednak
był to bardzo ostry ból. Tak ostry, że poczuła jak jej oczy napełniają się łzami. Lecz zanim jedna z nich skapnęła na jej policzek, już było po wszystkim.
Wciągając głęboko powietrze, jak to zwykle robią dopiero co ukarane ofiary, podciągnęła bieliznę i dołączyła do koleżanek.
Wilhelmina spojrzała na Helenę i powiedziała bezgłośnie: "Naprawdę ci się to nie spodoba" – po czym podeszła do fotela.
Pan Watson upewnił się, że ani Helena ani Violet nie mają ochoty być następne, po czym dał córce do zrozumienia, że może przyjąć pozycję.
Szorty i niebieskie majtki w dół, przez fotel. To było wyborne dziewięć pasów. Naprawdę wyśmienite. Przybrała jednak wyraz twarzy mówiący "och, jak boli", by jej reakcja na dziewięć świeżych pręg namalowanych z takim wigorem na jej pośladkach wyglądała na bardziej naturalną.
Następnie w rogu pokoju nastąpiła mała przepychanka i żywa dyskusja, zanim Violet wysunęła się, by zmierzyć się z nieuniknionym.
Na jej twarzy malowało się najprawdziwsze przerażenie. Drżącymi palcami sięgnęła pod swoją różową sukienkę bez rękawów i opuściła majtki. Położyła się na boku fotela, odwlekając uniesienie sukienki do ostatniej chwili. To było takie żenujące, wszyscy przecież widzieli jej goły tyłek.
Pierwszy cios wywołał oburzony wrzask, drugi natychmiast postawił ją całkiem
na nogi i zmusił do podskakiwania. Daphne i pani Watson przekonały ją, by ponownie przybrała pozycję i przytrzymały ją mocno na miejscu. Kolejne siedem razów zostało wykonane pomimo prawdziwego pokazu kopaniny i bezustannego wrzasku, pewnie częściowo z wściekłości, częściowo z przerażenia, ale na pewno w największej mierze z niewyobrażalnego bólu.
Reakcja jej asystentki zszokowała Helenę. Widziała, że bicie wygląda na dość bolesne, lecz teraz stało się to jasne poza wszelką wątpliwość. Musiało boleć jak diabli! A ona była następna w kolejce... i ostatnia.
Daphne podprowadziła Helenę do fotela. Wydawało się, że dziewczyna jest w jakimś szoku, totalnie oszołomiona.
Czuła, jak ktoś ją popycha na fotel i zmusza do złapania za jego odległy bok. Ktoś podniósł jej spódnicę. Po co? O, a teraz jeszcze ściągają jej majtki. Coś było chyba nie w porządku.
Och, jak miło, ktoś trzymał jej dłoń w swojej. Bardzo przyjemne uczucie. I jeszcze czyjeś ręce na jej plecach. To takie słodkie, oni najwyraźniej ją lubią.
A potem nagle, ni stąd ni zowąd pojawił się ból.
Tym razem pan Watson miał przed sobą dużo większy cel, niż w przypadku tyłków, które mu do tej pory zaprezentowano. Mógł więc po uderzeniu w pulchny prawy pośladek, przeciągnąć pas umiejętnie na równie pulchny lewy pośladek. Nie myślał o tym, że w ten sposób siła smagnięcia była z dużo większa.
Helena wyła bezustannie. Wybuchła płaczem, ochoczo, potężnie i na długo. Dziewięć smagnięć pasem trwało tylko chwilę, lecz ona pozostała na fotelu jeszcze przez minutę lub dłużej, czekając aż jej tyłek przestanie tak przenikliwie na nią wrzeszczeć, zanim będzie mogła się podnieść. I na to, by męczące ją łkanie uspokoiło się na tyle, by odzyskała choć odrobinę kontroli nad swoim ciałem.
W końcu ona i Violet pokuśtykały w noc, zirytowane jedna na drugą, że jej towarzyszka okazała się taką beksą.
Langley, Daphne i Dwayne zgodnie orzekli, że sprawiedliwości stało się zadość, jednak Daphne miała dziwne uczucie, że Wilhelminie w pewnym sensie się upiekło, że otrzymała tylko taką ilość razów, jak wszyscy. Pani Watson pochwaliła pana Watsona za dobrze wykonane zadanie i teraz oczekiwano co najmniej miesiąca spokoju, dzięki męskiej postawie jej męża.
Banitki zebrały się w domku na drzewie na krótkie podsumowanie lania, po czym każda poszła szukać ukojenia w chłodnej pościeli swego własnego łóżka.
---oo0oo---
Leżały na brzuchach, marząc by ogień, który płonął żywym płomieniem na ich pośladkach złagodniał choć trochę. Ich cztery twarze tworzyły czworokąt, jedna koło drugiej.
– Błagam, powiedzcie, ile to potrwa zanim ten ból zacznie choć odrobinę
łagodnieć? – Zapytała Thomasine, wciąż bliska łez, masując siniaki na swej pupie.
– Myślę, że ze dwie godziny. Może trzy. I założę się, że jutro rano zdziwisz się trochę, gdy zobaczysz jak dziwnie wrażliwy jest twój tyłek – powiedziała Wilhelmina dzieląc się ochoczo swym doświadczeniem, by wprowadzić nowicjuszki w niuanse porządnie wykonanego lania pasem.
– I przez całą resztę dnia – dodała Charlotta, przypominając sobie poprzednią sesję.
– Takie coś powinno być wyjęte spod prawa– oświadczyła surowo Thomasine.
Zachichotały z tego niespodziewanego dowcipu.
– To było straszne – przyznała Henrietta.
– Przynajmniej jedno jest teraz pewne. Jeśli, Boże uchowaj, cokolwiek by mi się przytrafiło, nie możecie zrekrutować Violet na moje miejsce.
– I tak nie sądzę, żeby była tym zainteresowana. Ale dlaczego, Tom?
– Musiałaś przecież zauważyć, Will, że ona ma tyłek ze szkła. A banitka ze szklanym tyłkiem jest tak użyteczna, jak łódź bez korka.
Znowu się zaśmiały.
– Okay, drogie panie. Wszystkie dostałyśmy dzisiaj porządne lanie. Nawet bardzo porządne. Czy było warto? – Zapytała Wilhelmina.
Wróciły myślami do tego błogiego momentu, kiedy Helena i Violetta otrzymywały swój przydział pasów.
Tak dobre wspomnienia to rzadkość i należy je pielęgnować jak najdroższy skarb.
Trzy głowy entuzjastycznie potaknęły.
– Warto było, ale wiecie… takie lanie zaraz po laniu trzciną. Teraz chyba będziemy musiały nieco przystopować.
Trzy głowy entuzjastycznie potaknęły.
Bóg Banitów poczynił odpowiednie uwagi w planach na najbliższą przyszłość. Należało dać im szansę na jakiś dowcip, zanim zapomną jaką świetną zabawą może być robienie psot. Nawet jeśli czasem wiedzie to do srogiej kary ze strony dorosłych. Prawdę mówiąc, szczególnie jeśli wiedzie to do srogiej kary...
– Dobra, żadnych kawałów przez... powiedzmy... cztery tygodnie.
– Trzy. Trzy powinny wystarczyć – sprzeciwiła się Thomasine.
Cztery małe palce splotły się i pakt zawarto. Gdyby Bóg Wszystkich Banitów posiadał mały palec, pakt może rzeczywiście trwałby trzy tygodnie. Lecz bez jego piątego palca w tym rytuale, tym razem nie było najmniejszej szansy, by trwał on tak długo.
Rozdział 7 – Spotkanie z panią Rhenfeld
Ogłoszenie przez panią Rhenfeld informacji o jej rezygnacji ze stanowiska wywołało wiele zamieszania, domysłów i spekulacji wśród kobiet, które były z podobnymi sprawami na bieżąco.
Ustanowiono, w sposób w jaki zwykle podejmowano tak ważne decyzje, że każda z ośmiu wsi, w których pani Rhenfeld sędziowała podczas dorocznych Targów Łakoci, przeprowadzi swój własny konkurs, by wyłonić miejscową championkę. Osiem zwyciężczyń spotka się później w dogrywce, której zwyciężczyni oficjalnie zostanie ogłoszona sędziną Targów Łakoci.
Jeszcze nigdy dotąd gra nie toczyła się o tak wysoką stawkę. Przepisy doprowadzono do perfekcji, wałki posypano mąką, a wszystkie serca aż kołatały na myśl o ogromnej szansie jaką niesie ze sobą zwycięstwo w konkursie o tak ważnym statusie. Po tym wydarzeniu cała hierarchia ważności we wsi ulegnie diametralnej zmianie.
Wiadomość dotarła nawet do Banitek. Przyniosła ją Wilhelmina, która otrzymała od matki surowe ostrzeżenie, że jeśli tylko przejdzie jej przez myśl ukrojenie sobie najmniejszej odrobiny konkursowego ciasta, natychmiast zostanie odesłana do odległego klasztoru ze ścisłą klauzurą. Dla pewności, razem ze swoimi koleżankami.
Wilhelmina i Henrietta siedziały na ławce po drugiej stronie rozległego, wypielęgnowanego trawnika, leniwie machając nogami w powietrzu, jak to robią dziewczęta do bólu znudzone długimi letnimi wakacjami. Choć w powietrzu czuło się już nadchodzącą jesień i był to czas żniw, Thomasine i Charlotta wciąż przebywały jeszcze na wakacjach u krewnych, do przyszłego
tygodnia. Był to bardzo mało dowcipny czas roku.
– Głupie Targi Łakoci – ogłosiła Wilhelmina – jakby były nie wiadomo jak ważne. Wielkie mi rzeczy. A moja matka robi się taka wściekła za każdym razem, gdy nie uda jej się zdobyć nagrody.
– Moja mama jeszcze nigdy nie zdobyła nagrody na Targach – westchnęła Henrietta – ale jakoś nigdy się nie wścieka. Włóczy się tylko smętnie po kątach przez kilka następnych tygodni.
– Nie wygrała ani razu? O kurczę, to naprawdę przykra sprawa.
Na twarzy Wilhelminy pojawił się grymas, który miał oznaczać: "myślę poważnie i głęboko".
– Nie widzę powodu, dla którego nie miałaby choć raz wygrać. A ten konkurs nadaje się do tego celu jak każdy inny – powiedziała w zamyśleniu.
---oo0oo---
Eliminacje wstępne do wiejskich Targów Łakoci przebiegały jak zwykle. Pani Rhenfeld pobieżnie oceniła wzrokiem prace konkursowe, po czym natychmiast odrzuciła wszystkie z wyjątkiem szesnastu. Było przecież nie do pomyślenia, by osoba, której przepis opublikowano kiedyś w gazecie ogólnokrajowej skosztowała 78 prac konkursowych.
Nawet degustacja szesnastu to byłoby zbyt wiele, więc ukroiła po kawałku każdego z nich, by zbadać ich wnętrza. Kolejne braki zostały wykryte, a ciasta wyeliminowane. Między innymi praca numer 51. Placek jabłkowy, przekładany warstwą brązowego nadzienia.
Siedząca gdzieś na środku widowni pani Watson omalże nie zemdlała. Widziała, że jej ciasto, praca numer 51 nie przeszło nawet do etapu, gdzie mogłoby być skosztowane. Odrzucone już w drugiej rundzie! Najdoskonalszy placek jabłkowy jaki kiedykolwiek ta ziemia wydała? To było wprost nie do pomyślenia.
Pozostałe sześć ciast zostało powąchane. Kolejne trzy zajęły niechlubne miejsce po stronie odrzuconych. Trzy, które dobrnęły do końca, zostały spróbowane i przyznano im miejsce pierwsze, drugie i trzecie.
A następnie nastąpiła rzecz niezwykła.
Pani Rhenfeld skosztowała jednego z finałowych ciast po raz kolejny. Nigdy, przenigdy, aż po dzień dzisiejszy jeszcze się coś takiego nie zdarzyło. Praca konkursowa numer 14, również placek jabłkowy, była tą, która zasłużyła na dwukrotną degustację. Pani Rhenfeld zamknęła oczy w kulinarnym uniesieniu. Ten placek był więcej niż doskonały.
– Ten placek jest wprost przewyborny. Najlepsze ciasto, jakie w życiu próbowałam – zadeklarowała, jednocześnie przyczepiając do niego błękitną wstążkę ozdobioną numerem jeden.
Pani Rhenfeld szybko przerzuciła dokumenty konkursowe.
– Pani Drake! Dobry Boże, to pani Drake jest naszą zwyciężczynią! Bardzo proszę tu podejść i powiedzieć kilka słów.
Jak we śnie, potykając się, matka Henrietty wystąpiła do przodu. Pani Rhenfeld poczęstowała ją łyżeczką placka i zapytała:
– W jaki sposób udało się pani upiec coś tak idealnego?
Pani Drake spróbowała ciasta, po czym rozejrzała się dookoła, jakby próbując znaleźć drogę ucieczki. A następnie wyrzuciła z siebie wprost do zebranych:
– To nie jest moje ciasto!
Pani Watson wystąpiła do przodu.
– Mogę?
To nie było pytanie, było to żądanie. Nabrała ciasta na łyżeczkę i włożyła do ust. Rozpoznała ten smak. Oczywiście. To dokładnie odmierzona proporcja cynamonu do jabłek dawała ten jedyny w swoim rodzaju posmak.
– To jest MOJE ciasto! Jak to się stało, że wystąpiło pod pani nazwiskiem, pani Drake?
---oo0oo---
Gdy już wyszło na jaw, że zamiana miała miejsce, łatwo było domyślić się, w jaki sposób jej dokonano.
Obydwa ciasta chłodziły się na parapetach, niepilnowane przez około 15 minut. A skorym do pomocy córkom bardzo zależało, by pomóc matkom przy wkładaniu ciast do toreb. Nie mając pojęcia o podmianie, każda z nich zgłosiła przyniesione ciasto jako jej własne.
– Co zgodnie z obowiązującymi zasadami oznacza – z wielkim smutkiem obwieściła pani Hamilton – że obie prace zostają zdyskwalifikowane.
– Te zasady obowiązują tylko, jeśli doszło do oszustwa! A my nie jesteśmy oszustkami! – Wykrzyknęła pani Watson.
– Zasady nie wspominają ani słowem o oszustwie. Mówią po prostu, że każde ciasto zgłoszone przez inną osobę niż ta, która je upiekła, zostaje automatycznie zdyskwalifikowane. Proszę mi wierzyć, też bym chciała, żeby można to było załatwić inaczej. Niestety, zasady to zasady...
– To oburzające – przerwała pani Rhenfeld.
– Ale – dodała błyskotliwie pani Hamilton – to oznacza, że moje ciasto znajduje się teraz na pozycji numer jeden. I to ja będę reprezentować naszą wieś na
finałach Targów Łakoci. To służba, jakiej z dumą się podejmę.
– Jeśli mamy zdyskwalifikować placek, który jest tak delikatny jak moje duszone gruszki, w takim razie ogóle nie dojdzie do dogrywki – ogłosiła pani Rhenfeld – zmieniłam właśnie decyzję i na razie nie zrzeknę się stanowiska sędziego Targów Łakoci.
Wyprostowała się dumnie i uniosła głowę na tyle wysoko, by jej autorytet górował nad zebranymi.
– Pani Watson, pani Drake, myślę, że sprawa z waszymi córkami nie jest jeszcze zakończona. Możemy się wszystkie spotkać u mnie, powiedzmy za pół godziny?
Obydwie matki, z twarzami czarnymi jak chmury gradowe, zgodnie orzekły, że wspólne spotkanie za pół godziny będzie jak najbardziej odpowiednie.
Trzy wzburzone damy obróciły się energicznie na pięcie, zamiatając spódnicami podłogę i opuściły salę, pozostawiając pozostałe mieszkanki wsi, które już rozpoczęły podekscytowaną paplaninę na temat tak niespodziewanego obrotu wydarzeń.
---oo0oo---
Szybko odnaleziono obydwie podejrzane. Pomalowany na granatowo domek na drzewie był pierwszym miejscem, jakie matkom przyszło na myśl i udawszy się tam, nie musiały już dłużej szukać.
Potężny okrzyk z dołu szybko zmusił je do pośpiesznego zsunięcia się po sznurkowej drabince i natychmiastowego stanięcia twarzą w twarz z przeznaczeniem.
– Czy podejrzane przyznały się do winy? – zapytała pani Rhenfeld.
– Tak, potwierdziły, że to one zorganizowały zamianę.
– Jedynym sposobem zakończenia honorowo tego skandalu, spowodowanej przez wasz głupi wybryk było moje podjęcie decyzji o pozostaniu sędziną. A tak bardzo chciałam już zrezygnować z tego stanowiska. Z powodu tego głupiego kawału będę musiała piastować ten urząd przez dwa kolejne długie lata. Jestem tak wściekła, że chciałabym tupać nogami!
Spojrzała na dwie dziewczyny.
– Bardzo mnie dziś rozczarowałyście.
Przybrały odpowiednio speszony wyraz twarzy.
– Przepraszamy, pani Rhenfeld – powiedziały chórem.
– Teraz, moje panie – zwróciła się do matek – jeśli chodzi o karę, to rozumiem,
że wasze córki wciąż jeszcze dostają bicie, kiedy na to zasłużą?
Obie matki zgodnie pokiwały.
Pani Rhenfeld podeszła do kredensu z porcelaną i coś stamtąd wyjęła.
– Przypuszczam, że to się nada.
Była to ogromna drewniana packa, z napisem Alpha Delta Pi. Należałam do Stowarzyszenia Magnolia Macon – wyjaśniła pani Rhenfeld – a to jest packa z mojego ślubowania. Wciąż trzymam ją na pamiątkę mojej przynależności do Stowarzyszenia.
– Dobry Boże – wyszeptały obie dziewczęta.
Była to potężna broń. Każdy, kto choć raz podrapał się po tyłku wie, że pośladek ma wysokość około jednej dłoni – od jej nadgarstka po końce palców. Ta packa była dłuższa niż dłoń. Przeprowadzając podobny eksperyment, drapiąc się po pośladkach z boku na bok, można zauważyć, że każdy z nich ma również szerokość jednej dłoni. Ta packa, w swej roboczej części, była znacznie dłuższa niż podwójna długość dłoni. Co oznaczało, że jednym porządnym uderzeniem można było pokryć całą pupę. Cios zadany tym przyrządem, wykonanym co gorsza z grubego drewna, nie będzie pieszczotliwym klapsem. Sytuacja nie przestawiała się różowo.
Pani Watson wzięła packę w obie dłonie i ważyła przez chwilę jej ciężar.
Wręczyła ją pani Drake.
– Myślę, że to będzie rzeczywiście odpowiednie.
Pani Drake skinęła głową twierdząco. Obudziło to w niej nadzieję. Ktoś dzisiaj będzie jadł kolację na stojąco, obiecała sobie.
– Widzicie, w moich czasach dziesięć razów tym przyrządem na ogół wystarczało, by ustrzec członkinię stowarzyszenia przed dwukrotnym popełnieniem tego samego błędu. Proponuję, by każda z pań wykonała pięć uderzeń na każdej z dziewcząt. Myślę, że to będzie skuteczne.
– Świetnie, a więc każda po pięć. Dobry pomysł – powiedziała pani Drake z wielkim entuzjazmem. – Henrietto, ty pierwsza. Chodź tutaj i schyl się.
– Szanowna pani, jeśli pani pozwoli, zademonstruję jak obchodziłyśmy się z członkiniami, które za moich czasów popełniły wykroczenie.
Zwróciła się do Henrietty:
– Powinnyśmy się chyba pozbyć tych ogrodniczek, nie sądzisz?
Ręce Henrietty powędrowały do pasków na ramionach i chwilę później spodenki opadły na podłogę.
– A teraz podejdź tutaj.
Pani Rhenfeld skrzyżowała ramiona i chwyciła rękami za nadgarstki Henrietty. Skrzyżowanie ramion oznaczało, że teraz trzymała lewy nadgarstek Henrietty w swojej lewej ręce. Potrzeba takiego wybiegu wkrótce okazała się jasna.
Pochyliła się, odwróciła tyłem do Henrietty i rozkrzyżowała ramiona. Lekko pociągnęła Henriettę, tak że dziewczyna oparła się pachami na jej barkach. Schyliła się do przodu, prezentując ofiarę leżącą na jaj plecach, z wyciągniętymi w górę ramionami i trzymaną w żelaznym uścisku.
– Nazywaliśmy tę pozycję koniem.
Pani Drake podeszła bliżej i opuściła majtki córki aż do samych kolan.
– Proszę bardzo, ty pierwsza czyń honory – powiedziała do pani Watson wręczając jej packę, po czym stanęła obok Wilhelminy, by obserwować wykonanie pierwszych pięciu razów.
Wilhelmina studiowała pozycję przyjaciółki z chłodną bezstronnością profesjonalisty. Ciało wyprostowane i napięte od stóp do głów, lekko wygięte w łuk, by wpasować się w wygięte plecy trzymającej ją pani Rhenfeld. Pozycja ta sprawiała, że pupa Henrietty była doskonale zaprezentowana, napięta w odpowiednim stopniu, gotowa na przyjęcie całego impetu uderzenia packą. Pani Rhenfeld znała się na rzeczy. I to bardzo dobrze.
Za jednym potężnym plaśnięciem obydwa pośladki jej przyjaciółki przybrały różowy kolor. Wrzasnęła. Przy pierwszym razie, wrzasnęła! To był bardzo zły omen.
Z każdym uderzeniem tyłek przybierał ciemniejszy odcień różu, potem zrobił się czerwony, szkarłatno-czerwony, aż wreszcie purpurowy. Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Pani Watson wręczyła packę pani Drake.
Pani Drake przyglądała się efektom jakie wywołało pięć razów. Już w tym momencie tyłek wyglądał na porządnie ukarany. Istniała jeszcze jednak odrobina niepewności, którą należało zlikwidować.
Wilhelmina ze zdumieniem obserwowała, jak na purpurowo czerwonym tyłku koleżanki pojawia się białawy połysk. To był bez wątpienia najbardziej bolący tyłek w całej historii bicia dzieci, przez wieki karanych za swe mniej lub bardziej poważne przewinienia.
I po raz pierwszy w życiu Wilhelminy wydarzyło się coś zdumiewającego: nie chciała dostać lania. Przynajmniej nie tą kolosalną packą.
Lecz nie upłynęło wiele czasu, a już znalazła się na plecach pani Rhenfeld, z ramionami uniesionymi do góry i nadgarstkami w żelaznym uścisku. Jej skórzane spodenki wisiały gdzieś w okolicy kostek, a blado niebieskie majtki w okolicy kolan. Pani Drake przymierzała się do wykonania pierwszych pięciu razów. Domyśliła się, że zaraz je poczuje, ale najpierw poczuła lekki dotyk zimnego drewna na jej obnażonej pupie.
Pierwsze grzmotnięcie było dokładnie takie, jak się tego spodziewała. Cały tyłek natychmiast zapalił żywym ogniem i nie ważne czy tego chciała, czy nie, zaczęła powtarzać bezmyślnie jak jakąś mantrę: auć, auć, auć, auć, auć.
Zanim nadeszło piąte uderzenie wiedziała już, że ból będzie bardzo intensywny zanim lanie się skończy. Szczególnie, gdy nie przykładająca się do zadania zbyt sumiennie i wykonująca tylko swój obowiązek pani Drake, została zastąpiona przez jej matkę.
Pani Watson podniosła nieco poprzeczkę, potraktowała zadanie poważnie i była zachwycona wrzaskami, które udało jej się z córki wydobyć oraz cudownie zmieniającymi się barwami na jej tyłku. Zastanawiała się po cichu, jakby tu wejść w posiadanie takiej packi.
Dziwnym trafem Wilhelmina zadawała sobie dokładnie to samo pytanie. Odkryła właśnie nową prawdę – nawet najstraszniejsze narzędzie tortur było w stanie wywołać dziwną ekscytację, jeśli znalazło się w rękach kogoś doświadczonego i zdecydowanego, by przemienić młodą energiczną dziewczynę w mażącą się, skruszoną beksę. Czym do diaska było to Stowarzyszenie i w jaki sposób wstępowało się w jego szeregi...?
Dwie dziewczyny, ubrane już schludnie i porządnie, jak młodym damom przystało, stały z opuszczonymi głowami przed panią Rhenfeld.
– Nie spodziewam się, że będę wam musiała kiedykolwiek przypominać, jak bolesna jest moja packa.
– Nie, pani Rhenfeld – odpowiedziały zgodnie chórem.
Jednak obydwie pomyślały, że takie przypomnienie gdzieś w przyszłości nie jest absolutnie wykluczone.
– Dobrze. A więc zmykajcie – po czym zwróciła się do dwóch matek:
– Dziękuję szanownym paniom. Myślę, że naszą kampanię możemy uznać za udaną.
– Dziękujemy za tak niezwykle szczodre wsparcie, pani Rhenfeld.
---oo0oo---
Cztery twarze utworzyły czworokąt na podłodze w domku na drzewie. Charlotta i Thomasine odłożyły na później zdawanie relacji ze swoich nudnych przygód podczas nudnych wakacji spędzonych u nudnych krewnych, by wysłuchać relacji z ostatniego fascynującego wybryku koleżanek.
– Straszniejsze niż pasem lub trzciną? – Thomasine nie mogła uwierzyć własnym uszom.
Szybka inspekcja udowodniła, że tyłki zbite 48 godzin temu wciąż były bardzo wrażliwe na dotyk i właśnie przechodziły proces zmieniania koloru na fioletowy. Fioletowy! Kto by pomyślał? Powróciły do swojej pozycji na brzuchach i zaczęły analizować wszystko dokładnie.
Charlotta nabrała głęboko powietrza i wypuściła je z głośnym westchnięciem, by pokazać, że niepokoi ją nieco jej najbliższa przyszłość.
– Skoro wy dwie dostałyście już lanie, sądzę że ja i Tom będziemy musiały znaleźć jakiś dobry numer na panią Rhenfeld – powiedziała cicho.
– Przecież to nie był wasz kawał! Nawet was tu nie było! – Zaprotestowała Henrietta.
– Zasada jest taka, że gdy jedna z nas dostanie lanie, pozostałe również – powiedziała Thomasine. – Charlie ma rację. Ona i ja musimy zrobić jej kawał i otrzymać przysługujące nam lanie. Nie można się z tym nie zgodzić.
– A co, jeśli ona udzieli wam tylko ostrzeżenia? Lub poskarży waszym rodzicom a ty, Charlie, będziesz musiała napisać wypracowanie? – Wilhelmina obstawała przy swoim i zaczynała sobie życzyć, żeby ta głupia zasada nigdy nie została ustanowiona.
– Myślę, że wtedy musiałybyśmy spróbować jeszcze raz – powiedziała Charlotta niepewnie.
– Nie możemy się tak bezustannie wygłupiać, dopóki ktoś nam nie złoi skóry. To po prostu głupie – zaprotestowała Henrietta.
– Masz rację, Henry. Tom i Charlie, zrobicie tylko jeden kawał. Jeśli ujdzie wam
on na sucho, tak już zostanie. Coś takiego może się przecież przytrafić banicie, który ma akurat szczęście. Nie możemy ustanowić zasady, że nigdy nie będziemy mieć fartu. A gdy już będzie po wszystkim, myślę że trzeba będzie przemyśleć naszą zasadę "wszystkie albo żadna". Zaczyna nam ona komplikować życie.
Henrietta uśmiechnęła się. Nareszcie może nadejdzie koniec tej głupiej, przegniłej zasady.
---oo0oo---
Pani Rhenfeld ścięła dojrzały kwiat z różanego krzewu i z namaszczeniem niosła go do jego nowego domu – wazonu na kuchennym stole.
Tuż pod drzwiami do kuchni, odwróciła się nagle na pięcie i zawołała:
– A cóż to takiego wy dwie robicie na mojej gruszy?
Charlotta i Thomasine wychyliły głowy spomiędzy gałęzi i przybrały wyraz twarzy mówiący: "a to wpadka!"
– Szukamy gruszek – odkrzyknęła Thomasine.
– Złaźcie w tej chwili.
Podczas gdy gramoliły się na dół po pniu gruszy, pani Rhenfeld zdążyła umieścić różę w wazonie na kuchennym stole i przybrać wyczekującą pozę pod drzewem. W czasach swej młodości była kobietą budzącą prawdziwą grozę. Z upływem lat ta cecha tylko się umocniła.
Spojrzała na dwie dziewczyny. Jedna z nich, ta z krótko obciętymi czarnymi włosami nosiła koszulę i długie spodnie. Druga, ta z brązową grzywką, ubrana była w coś, co przypominało bryczesy.
– A więc?
– Pozbierałyśmy wszystkie gruszki, jakie leżały przy drodze.
– I?
– Miałyśmy nadzieję, że znajdziemy więcej – powiedziała Charlotta.
– Pilnowałyśmy, czy jakaś nie spadnie. Gdyby spadła, włożyłybyśmy ją do torby – dodała Thomasine.
– Nie spadały, więc wspięłyśmy się na drzewo zobaczyć, czy któraś z nich nie ma takiego zamiaru.
Pani Rhenfeld ściągnęła usta:
– Wiecie co, powiem o tym waszym rodzicom. Wasze wymówki brzmią idiotycznie, a poza tym, dziewczęta w waszym wieku nie powinny wspinać się na drzewa. To nie przystoi damom.
– Prosimy, pani Rhenfeld, niech pani tego nie robi. Rodzice każą mi pisać wypracowanie.
– Będziesz musiała napisać wypracowanie za kradzież gruszek?
Charlotta pokiwała głową.
"Wypracowanie, dobry Boże, cóż to się teraz na tym świecie teraz wyprawia" – pomyślała pani Rhenfeld.
– Mogłaby się pani posłużyć zasadą kolejową – zaoferowała Thomasine.
– Zasadą kolejową? Co ty dziewczyno pleciesz?
– Kiedy dzieci podróżują same pociągiem i są niegrzeczne podczas podróży, dorośli podróżujący w tym samym przedziale mogą je ukarać na miejscu. Nazywa się to zasadą kolejową.
– Tak, ja też o czymś takim słyszałam – powiedziała Charlotta – my właśnie jesteśmy tutaj same, bez rodziców.
Pani Rhenfeld zastanowiła się. Jeśli jedynym sposobem, aby te dwie panienki otrzymały surową lekcję, zamiast pisać jakieś bzdurne wypracowanie było ukaranie ich tutaj, nich tak będzie. Tu i teraz.
– Zapraszam panienki do środka.
Spojrzały jedna na drugą. A to się wpakowały...
---oo0oo---
– Dawidzie, muszę tutaj załatwić sprawę z tymi dwoma małymi złodziejkami. Złapałam je na naszej gruszy, na gorącym uczynku, podczas kradzieży owoców.
– Zbieranie spadów nie jest kradzieżą. Każdy ma prawo zbierać to , co spadło z drzewa – powiedziała Charlotta, wciąż konsekwentnie odgrywając rolę ofiary.
– Zrzucanie gruszek na ziemię nie czyni z nich spadów. Teraz bądź już cicho i przynajmniej zaakceptuj swą karę z godnością.
– Karę? – zapytał Dawid. – Czy nie powinniśmy raczej wezwać policji?
– Z powodu bezprawnego wspinania się na nasze drzewo? Nie, nie sądzę.
– To może rodziców?
– Żeby kazali im pisać wypracowanie zamiast porządnie je ukarać? To naprawdę nienajlepszy pomysł.
– To prawda, w tej sytuacji pisanie wypracowania byłoby rzeczywiście zbyt pobłażliwe.
– Dokładnie. Myślę, że znajdę coś, co położy kres nawet najlżejszej myśli o wspinaniu się na czyjeś drzewa – podeszła do kredensu z porcelaną i wyciągnęła z ukrycia packę.
– Na miłość Boską. Cóż to takiego? – zapytał.
– To moja stara packa z czasów, gdy należałam do żeńskiego stowarzyszenia na uniwersytecie.
– Troszkę duża – powiedział niepewnie.
– I zapewniam cię, że bardzo skuteczna.
– To tym przyrządem dała pani Wilhelminie dziesięć razów! – Wykrzyknęła oburzona Charlotta.
– Córce Watsonów? A co ty możesz o tym wiedzieć?
– Wilhelmina to nasza najlepsza przyjaciółka. Właśnie dla niej i dla Henrietty Dodge zbierałyśmy gruszki, żeby je trochę pocieszyć po tym, co pani im zrobiła!
– Czy wy wiecie, że mój przepis na duszone gruszki został kiedyś opublikowany w ogólnokrajowej gazecie? Jesteście na jakiejś misji poszukiwania zemsty? – Jej ton zabrzmiał ostrzej. Obie dziewczyny zrozumiały, że lepiej przestać ją prowokować.
Pan Rhenfeld wyglądał na zmieszanego.
– Kochanie, czy potrzebujesz mnie jeszcze? Wydaje mi się, że wszystko masz pod kontrolą.
– Zaraz ci pokażę, co zamierzam zrobić. Wy dwie, zdejmijcie spodnie.
Posłusznie wykonały polecenie.
Wskazała na Charlottę:
– Podejdź tutaj. Dawidzie, weź ją na plecy, lecz nie wkładaj rąk pod jej kolana.
– Co, w ten sposób?
– Pociągnij ją troszkę wyżej za ręce, żeby się znalazły przed tobą. Świetnie. A teraz pochyl się lekko. Doskonale.
Spojrzała na Thomasine:
– To właśnie nazywamy koniem.
Pani Rhenfeld podeszła krok bliżej i zsunęła majtki Charlotty do kolan.
Będąc w samych majtkach, Thomasine mogła tylko stać i przyglądać się. Jej okazja na ucieczkę i zostawienie przyjaciółki samej sobie przepadła w momencie, gdy tak lekkomyślnie zdjęła spodnie. Pani Rhenfeld dobrze wiedziała, co robi.
Z otwartymi ustami patrzyła jak dziesięć potężnie wykonanych razów packą przemienia pośladki przyjaciółki w głęboką purpurę, bielejącą miejscami. Wreszcie dotarło do niej, że Henrietta ma zupełną rację. Zasada "wszystkie albo żadna” jest po prostu idiotyczna.
A potem przyszła jej kolej. Po skończonym laniu, ledwie była świadoma bezwiednej analizy, jakiej dokonywał jej umysł, podczas gdy jej tyłek był
bezlitośnie tłuczony. Że packa była ostrzejsza od trzciny, że bardziej piekła niż pas i że ból po prostu narastał i narastał bez końca. Naprawdę był to najokropniejszy ze wszystkich przyrządów.
Kiedy było po wszystkim, ubrały się i z oczami pełnymi łez udały się ostrożnie w kierunku domku na drzewie.
Thomasine była zaskoczona, jak ostro zareagowało jej ciało przy tak prostej czynności jak wspinanie się po sznurkowej drabince.
---oo0oo---
– Nawet nie wiedziałem, że masz jeszcze tą pamiątkę – powiedział pan Rhenfeld, gdy dwie dziewczyny opuściły ich dom.
– Nie było potrzeby, by o tym wspominać. To nic ważnego.
– Dobrze, że nasza czwórka nigdy nie musiała poczuć tego przyrządu na sobie. Wydaje się potężny.
– Nasza czwórka? Ależ oni wszyscy regularnie otrzymywali po kilka razów, kiedy tylko na to zasłużyli. Co z czasem stawało się coraz rzadsze. Myślałam, że wiedziałeś, że twoje dzieci dostają lanie.
– Zawsze myślałem, że ich dobre maniery biorą się stąd, że pochodzą z dobrej
rodziny. Nigdy przecież nie wiadomo. No dobrze, co powiesz na kieliszek sherry przed obiadem?
---oo0oo---
Analiza biegu zdarzeń była tym razem zaskakująco krótka.
Relacja ustna nie była konieczna, pobieżna inspekcja mówiła sama za siebie.
– Co to jest stowarzyszenie? – zapytała Wilhelmina.
– To typowo amerykańska rzecz. Na uniwersytecie, dziewczęta tworzą gangi banitek, tyle że nazywają się one stowarzyszeniami – wygłosiła Thomasine z miną dziewczyny dobrze oczytanej. – Rodzice chcą, żebym studiowała na Oxfordzie, lecz ja bardziej się skłaniam ku jednemu z uniwersytetów na środkowym zachodzie.
Trzy głowy pokiwały mądrze słysząc tą nową informację. Należało to wszystko dobrze zapamiętać, by podjąć ten temat gdy nadejdą spokojniejsze czasy, bardziej sprzyjające rozważaniom na temat przyszłości.
Lecz teraz, czas powrócić do bieżącej sprawy, pomyślała Wilhelmina otrząsając się z zamyślenia.
– Uważam, że zasada mówiąca, że gdy jedna z nas dostanie lanie, to pozostałe
też powinny je dostać nie jest dobra. Musimy ją odrzucić – ogłosiła.
– Czy na jej miejsce będziemy mieć nową zasadę? – zapytała Thomasine.
– Pomyślimy o tym. Może coś prostszego.
– Ale na razie nic? – Dociekała Henrietta.
– Nie w tej chwili.
Henrietta się rozpromieniła. To była taka bzdurna zasada.
Cztery małe splecione palce zatwierdziły oficjalne odrzucenie zasady, przez prosty akt potrząśnięcia wspólnie dłońmi w górę i w dół.
Rozdział 8
– Wilhelmina!!! – Ryknął pan Watson spod drzwi do toalety, budząc tym wszystkich mieszkańców na wpół jeszcze ciemnego domu.
Było bardzo wcześnie rano – zdecydowanie zbyt wcześnie jakiekolwiek zakłócenia spokoju. A już szczególnie na te spowodowane przez jedno z rodzeństwa, to które zazwyczaj wywoływało wszelkiego rodzaju zakłócenia.
Na wpół śpiąca Wilhelmina pojawiła się na półpiętrze, w różowej piżamie i z kłębowiskiem czarnych loków na głowie, które dopiero oczekiwały na swe rutynowe poranne czesanie.
– ??? – Zapytała bezdźwięcznie. Przechyliła głowę pytającym gestem, zadzierając nos do góry.
– Proszę, wyjaśnij mi to – ojciec majestatycznie wskazał ręką na toaletę, której widok mówił wszystko.
Momentalnie w pełni rozbudzona, otworzyła szeroko oczy i z wyrazem zdumienia przebiegła nimi po pobojowisku.
Ze spłuczki w toalecie wydobywały się strumienie piany mydlanej. Podłogę również pokrywała mydlana piana, powoli wsiąkając w ciemnoniebieskie dywaniki łazienkowe.
– Co ty, na Boga, wykombinowałaś? – Zapytał ostro. – Spuściłem wodę i to... to... się stało! – Był tak wściekły, że ledwie składał słowa.
– Ja? Tato, ja tego nie zrobiłam.
– Nie bądź śmieszna! – Przyjrzał się jej baczniej. Spokojnie i bez mrugnięcia okiem wytrzymała jego spojrzenie.
Aż cofnął się o krok, oszołomiony. Nigdy dotąd go nie okłamała, by uniknąć kary za którykolwiek ze swoich licznych wybryków. Znał ją dobrze – z pewnością mówiła prawdę.
– Ja... Ja... W takim razie kto to zrobił? Namówiłaś kogoś innego, prawda?
– Tato, ja tego nie zrobiłam i nie mam pojęcia, kto to zrobił.
– No dobrze. Przepraszam, lecz wydawało mi się to oczywiste... Wracaj do łóżka. Muszę... –odprawił ją ruchem dłoni i zabrał się za usuwanie mydlanej piany za pomocą szmacianego mopa.
Ktoś wsypał porządną porcję mydła w proszku do pojemnika z wodą. Kto to mógł być? I, na litość boską, po jakiego diabła? Począł rozmyślać nad tym, co było zupełnie nieuchwytne dla jego umysłu, dopóki pani Watson nie dołączyła do niego ofiarując wsparcie moralne.
---oo0oo---
Jak co dzień rano, Pan Watson oczekiwał na wiejskim peronie na przyjazd pociągu, kiedy dołączył do niego lekko zasapany pan Drake, który przez ostatnią ćwierć mili musiał wytężać kroku, by nie spóźnić się na pociąg.
– Dzień Dobry, Watson – przywitał się, stawiając teczkę przy swoich stopach – Cóż to? Wydajesz się jakiś nieswój.
– Zdarzyło się coś dziwnego. Zrobiono mi dziś kawał, choć Wilhelmina twierdzi stanowczo, że nie maczała w tym swych palców. Bardzo dziwna sprawa...
– Co ty mówisz? Co za zaskakujący zbieg okoliczności. U nas też ktoś narozrabiał, a jednak Henrietta utrzymuje, że jest niewinna.
– Niesamowite. Co to było? Mydło? Mydło w spłuczce? Czy ona... on... czy oni...?
– Nie, nie mydło. Ryba.
– Ryba?
– Przybita gwoździem do sufitu w kuchni. Coś śmierdziało już od kilku dni. Ale
wiesz, nie patrzysz przecież na sufit, gdy tego szukasz.
– Dobry Boże. Przypuszczam, że mimo wszystko pewne cztery młode damy są kluczem do rozwiązania tej tajemnicy.
Pan Drake pokiwał głową w zadumie:
– To musiały być one. To więcej niż pewne.
Pan Watson myślał tak intensywnie, że na jego czole pojawiły się zmarszczki.
– Musimy zwołać radę wojenną. Ty, ja, Green i Johnson.
– Też tak sądzę.
– Dziś wieczór, o siódmej, u mnie?
– Świetnie.
– Poinformuję pozostałych... I myślę, że zaprosimy też nasze córki. Na pewno wydobędziemy od nich całą prawdę, jeśli uda nam się zadać odpowiednie pytania.
– Dobrze. W takim razie o siódmej.
Wsiedli do pociągu i zajęli się czytaniem porannych wiadomości, podczas gdy pociąg pędził przez pola w kierunku pobliskiego miasta.
---oo0oo---
Salon w domu przy Acacia Avenue 12 był przestronny i wyglądał formalnie.
Na szerokiej kanapie siedzieli pan Green, pan Drake i pan Johnson. Pan Watson siedział w ogromnym fotelu. Wszyscy mieli na sobie eleganckie garnitury i z jakiegoś nieokreślonego powodu, każdy z nich trzymał niezapaloną fajkę w dłoni i od czasu do czasu zaciągał się nieistniejącym dymem.
Trzy dziewczęta siedziały na dywanie. Thomasine z sowią grzywką, mająca na sobie coś w rodzaju bryczesów, Henrietta uczesana w kucyki i ubrana w ogrodniczki i różową bluzkę oraz Charlotta w świeżo wyprasowanych spodniach i w krótko przyciętych włosach.
Wilhelmina siedziała obok, na pufie. Miała na sobie brązowe skórzane spodenki i niebieską koszulkę. Czarne loczki wyglądały na świeżo uczesane i spadały obfitą kaskadą wokół jej twarzy.
Pan Watson wstał i pociągnął ze swojej pustej fajki.
– Panowie, zebraliśmy się tutaj, by wyjaśnić niezwykle kłopotliwą sytuację – ogłosił.
Skinął w kierunku czterech dziewcząt.
– One po prostu musiały brać w tym udział. Po prostu musiały. A jednak najwyraźniej są niewinne – zmarszczył czoło – jak to możliwe?
Wykonał kilka kroków i zatrzymał się na środku pokoju.
– Może zacznijmy od rozważenia faktów. Po pierwsze, ja zostaję zalany pianą mydlaną. Potem ty, Drake, otrzymujesz śmierdzącą rybę. Green – bądź tak łaskaw i podziel się z nami tym, co się u ciebie wydarzyło.
Pan Green wyglądał na nieco skonsternowanego.
– To była krowa. Krowa w naszej kuchni. Nieźle tam narobiła...
– Krowa. No tak. A co u ciebie, Johnson?
– Kurczaki. Trzy w moim samochodzie. Też tam narobiły. A jeden zniósł jajko. Jajko, którego nie widziałem, dopóki na nim nie usiadłem.
– A to pech – odezwał się pan Drake ze szczerym współczuciem w głosie.
– A więc mamy cztery dowcipy i cztery dowcipnisie, za to żadnego związku między nimi. To bardzo dziwne, nie sądzicie? – Zapytał pan Watson.
– W rzeczy samej, bardzo dziwne! – Pan Johnson prawie warknął, wpatrując się intensywnie w swoją córkę Thomasine, która nagle wydawała się być bardzo zainteresowana sprawdzaniem, czy przypadkiem nad jej głową w salonie ktoś też nie przybił śmierdzącej ryby.
– Ale dlaczego? Dlaczego ktoś miałby wyrządzać te wszystkie szkody? – Zapytał pan Green, zupełnie zszokowany.
– No właśnie. Dochodzimy tutaj do sprawy motywu. Pytanie o motyw to zawsze ważny element dedukcji wiodącej do wykrycia sprawców... – powiedział z namysłem pan Watson, wielki fan tanich tomików serii detektywistycznych.
– Wilhelmino...
– Tak, tato? – Osoba z twarzą o tak słodkiej niewinności na pewno znajdowała się poza wszelkimi podejrzeniami.
– Wydaje mi się, że byłaś na mnie dość zła z powodu lania trzciną, jakie otrzymałaś w ubiegłym tygodniu za późny powrót do domu...
Maska opadła i słodka niewinność została zastąpiona z trudem hamowaną wściekłością.
– To nie była moja wina! Autobus się zepsuł i nie miałam... – nagle zdała sobie sprawę, że jeszcze chwila, a powie za dużo. Szybko przywróciła na twarz wyraz słodkiej niewinności. – Poza tym, tato, to było dawno temu. To bez znaczenia.
– To były zaledwie trzy delikatne klepnięcia. Ledwie symboliczne. Ale myślę, że nieźle cię chyba wkurzyły.
Odwróciła głowę i zacisnęła mocno usta.
Pan Watson zwróciła się do pana Johnsona:
– Czy miałeś ostatnio jakieś nieporozumienie z Thomasine? Może jakiś powód do lania?
– Rzeczywiście dostała lanie. Gdy wracała znad jeziora Morel, pędziła z góry na rowerze ponad trzydzieści mil na godzinę, jak mnie poinformował posterunkowy Stimes.
– Nie złamałam przepisów.
– Ale mogłaś złamać sobie kark!
– Myślę, że wyłania się nam tutaj pewien wzór – zaopiniował pan Watson – Drake?
– Nie, od pewnego czasu nie było w naszym domu lania. Henrietta była trochę nadąsana, gdy odmówiliśmy jej kupna kolejnej złotej rybki. Miała ich już jak dotąd pięć i uznaliśmy, że to już dość... No tak. Ta ryba przybita do naszego sufitu... – nagle obraz zaczął układać się w całość.
– Nie przybiłam ryby do sufitu, tato! – Thomasine prawie tupnęła nogą.
– Green?
– Zazwyczaj nie karzemy Charlotty biciem, częściej dostaje je od was trzech. Od długiego czasu nie pisała też wypracowania. Nie widzę powodu, dla którego.... Ależ tak! Encyklopedie!
– Słucham? – Zapytał zaskoczony pan Watson.
– Chciała dostać nowy zestaw encyklopedii, a my uznaliśmy, że taki wydatek byłby nieuzasadniony. Nie odzywała się do nas przez cały tydzień, aż do czasu, gdy ta krowa znalazła się u nas w kuchni – kolejny kawałek układanki znalazł się na miejscu.
– Tato, ja nie przyprowadziłam krowy do naszej kuchni – powiedziała spokojnie i z pewnością siebie Charlotta.
– Namówiłaś do tego jednego z chłopców? – Zapytał ostro pan Green.
– Oczywiście, że nie! Nie angażowałabym ich... – uppps. Szybkie zamknięcie ust na kłódkę nic już nie pomogło, nieopatrznie wypowiedziane słowa nie wróciły do nich z powrotem.
– Aha! A więc to była wasza czwórka! – Twarz pana Watsona rozjaśniła się triumfalnie.
– A więc mamy cztery karygodne postępowania, cztery wykonane kary, a następnie cztery skandaliczne wygłupy – podsumował pan Drake.
– Czy macie zamiar przyznać się, która z was popełniła który czyn? – Pan Watson kontynuował dochodzenie.
Cztery głowy skierowały się w cztery różne strony, a ich właścicielki studiowały intensywnie różne elementy składające się na wystrój salonu. Było jasne, że zaciśnięte usta pozostaną zaciśnięte.
– Panowie, prawdę mówiąc, nie potrzebne są nam żadne wyznania – powiedział pan Johnson. – Jestem zupełnie przekonany, że moja córka zrobiła kawał jednemu z was i dostanie za to ode mnie trzy razy kapciem ze skórzaną podeszwą. Nie wiem, która z waszych córek podrzuciła kurczaki do mojego
samochodu, lecz jeśli, za waszym pozwoleniem oczywiście, dam każdej z nich po trzy razy kapciem, na pewno w ten sposób ukarzę winowajczynię.
– Doskonałe rozwiązanie! Każda z nich otrzyma również po trzy smagnięcia moim pasem. W ten sposób sprawiedliwości stanie się zadość – ogłosił pan Watson.
Pan Green spojrzał na pas pana Watsona.
– Dobry Boże, wygląda, jakby był wykonany ze skóry przeznaczonej na podeszwy butów żołnierzy piechoty. Założę się, że ma on potencjał sprowadzenia każdego urwisa na drogę cnoty.
– Tak, i to na dobre.
– Nie mam tutaj żadnego przyrządu, zazwyczaj gdy Charlotta zachowuje się nieodpowiednio, każemy jej pisać wypracowanie. Lecz uważam, że dzisiaj należy jej się równy udział w laniu, które się tu odbędzie – powiedział pan Green z pełna powagą.
– Ależ proszę, możesz pożyczyć na tę okazję moją trzcinę ogrodową. Wydaje się, że nawet lekkie uderzenie nią zostawia ślad na długo... – spojrzał na Wilhelminę surowo.
– Dziękuję, Watson. To bardzo uprzejme z twojej strony.
– Tak się składa, że ja akurat mam drewnianą szczotkę do włosów w samochodzie. Przywiozłem ją tak na wszelki wypadek. Przepraszam na chwilę – pan Drake wyszedł po swój ulubiony przyrząd.
– No dobrze, dziewczęta. Czy któraś chciałaby może powiedzieć, że żadna z was nie zrobiła żadnego z tych kawałów? Nie? To wasza ostatnia szansa udowodnienia swej niewinności... Na pewno? Dobrze więc. Proszę do jadalni. Tam otrzymacie należną wam karę.
---oo0oo---
Stół w jadalni został przesunięty pod ścianę, a cztery krzesła, których w najbliższej przyszłości nie planowano używać, wsunięto pod stół, by nie zawadzały.
Pozostałe cztery krzesła ustawiono w kwadrat na środku pomieszczenia.
Każda z dziewcząt stanęła za jednym z nich, przechyliła się przez oparcie i oparła dłonie na siedzisku przed sobą. Każdej z nich asystował ojciec, pilnując by ubranie córki było odpowiednie do okazji, tak że po chwili cztery pary majtek znalazły się gdzieś wokół ich kostek, a osiem bladych pośladków było wypiętych w stronę sufitu.
Każdy z ojców przybrał pozycję za swoją córką, jeden z nich trzymał w ręce pas, jeden trzcinę, jeden obrzydliwie długą szczotkę do włosów, a jeden kapeć o skórzanej podeszwie.
– Panowie... – pan Watson skinął głową.
Pierwsze uderzenia nie były może zbyt dobrze synchronizowane w czasie, lecz cztery ramiona unosiły się i opadały rytmicznie w podobnym tempie, zadając kolejne trzy ciosy, które – co ciekawe – wywołały zupełnie inny efekt.
Wilhelmina zadyszała głośno, gdy na jej pupie pojawiły się trzy czerwone pasy, Charlotta zadyszała głośno, gdy na jej pupie pojawiły się trzy świeże czerwone pręgi, Henrietta zadyszała głośno, gdy płaska powierzchnia drewnianej szczotki do włosów spadła na jej gwałtownie czerwieniejący tyłek, a Thomasine zadyszała głośno, zaskoczona skutecznością zwykłego kapcia w wywoływaniu bólu pośladków.
Gdy pierwsza seria trzech razów dobiegła końca, dziewczęta próbowały powstać.
– Zostańcie na miejscu, moje drogie – rozkazał pan Watson.
Czterej mężczyźni przesunęli się w bok po kole, by zmierzyć się z nowym celem. Z kolejną pupą, na której widniały już ślady dyscypliny.
– Panowie...
Wilhelminę wprawił w osłupienie fakt, jak skuteczny może być kapeć, gdy jego podeszwa spadnie na tyłek, któremu nie dano czasu, by wydobrzał po pasie. Charlotta doświadczyła pasa na świeże pręgi po trzcinie, odczuła to jako akt
okrutnego barbarzyństwa. Henrietta miała podobne uczucia co do trzciny użytej na powierzchni wcześniej potraktowanej brutalnie szczotką do włosów. A Thomasine robiła wszystko co w jej mocy, by wytrzymać uderzenia szczotką, które na pupie uwrażliwionej przez skórzany kapeć, bolały dziesięć razy bardziej niż normalnie.
Oddech wszystkich ośmiu uczestników przedstawienia stawał się coraz głośniejszy.
– Panowie...
Kolejne trzy razy wywołały głośne okrzyki bólu z całej czwórki. Wilhelmina przekonała się, że szczotka do włosów na ślady po kapciu i pasie z trudem mieściła się w granicach jej tolerancji na ból. Podobnie Charlotta – zazwyczaj nie obawiała się kapcia, lecz pręgi po trzcinie i pasie sprawiły, że kolejne uderzenia były prawie nie do wytrzymania. Henrietta właśnie pobierała lekcję, w jaki sposób pas może dodatkowo zaognić pręgi po trzcinie, a Thomasine dowiadywała się, jak głęboko przenika trzcina, gdy tyłek został wcześniej rozpalony innymi przyrządami.
– Panowie...
Ostatni runda wywołała wycia i krzyki wszystkich ofiar. Każda z nich z łatwością zniosłaby dwanaście razów jednym z tych przyrządów. Jednak efekt tej szczególnej mieszanki był naprawdę piorunujący i wykraczał poza limit ich wytrzymałości.
Potem każdy z ojców stanął ponownie za swoją córką, obserwując jak niepewnie
staje na nogi i poprawia ubranie.
– Tato, czy możemy teraz iść do domku na drzewie? – Zapytała Wilhelmina z trudem hamując łzy.
– Oczywiście, Wilhelmino – po czym zwrócił się do swych towarzyszy broni:
– Czy mają panowie ochotę na kieliszek whisky? – zapytał.
---oo0oo---
Zwróciły się do siebie twarzami, leżąc na brzuchach w pomalowanym na granatowo domku na drzewie. Ich twarze tworzyły czworokąt.
– Wiesz Will, to było dość brutalne – powiedziała Henrietta płaczliwie.
– Tak, Henry, ale musisz też przyznać, że to były świetne dowcipy i prawie uszły nam na sucho.
– Prawie? Nie sądzę, żeby mój tyłek był w stanie znieść kolejne "prawie" – Charlotta wyglądała na najbardziej pokrzywdzoną z całej czwórki. Na samym początku lania trafiły jej się trzcina i pas, co było zdecydowanie najbardziej przerażającym zestawieniem.
– Wszystko w porządku, Charlie? – zapytała zaniepokojona Wilhelmina.
– Oczywiście, Will. Bywało już gorzej i jakoś to przeżyłyśmy. W tym momencie, mój tyłek po prostu nie daje mi żyć, ale będzie ok.
– To był jednak świetny plan – powiedziała Wilhelmina rozmarzona.
– Dzięki, Will – powiedziała Thomasine.
– Nie, naprawdę, Tom. Ten pomysł z ciągnięciem losów to był po prostu przebłysk geniuszu. Żadna z nas nie wiedziała, która wykonała który kawał, więc zawsze mówiłyśmy prawdę. Rodzice zawsze wyczują, czy mówi się prawdę czy nie. Użycie tego przeciw nim było genialne.
– Ale w końcu jednak nabrali podejrzeń i wszystkiego się domyślili. Powinnyśmy zrobić te kawały w większych odstępach czasu...
– Tak, racja – zgodziła się Wilhelmina. – Ale słuchajcie, nie dostałyśmy przecież dzisiaj lania dlatego, że się o nas dowiedzieli, dostałyśmy lanie, ponieważ się nie dowiedzieli.
Trzy głowy pokiwały mądrze.
– A to oznacza wojnę!
Nieco przygaszony blask, jaki pojawił się w młodych oczach pełnych jeszcze łez, gdy promienie zachodzącego słońca się w nich odbijały, został zastąpiony blaskiem nowej nadziei. A cztery nadąsane buzie nagle uśmiechnęły się od ucha do ucha na myśl o oczekującej je ekscytującej przyszłości.
---oo0oo---
Równomierny dźwięk dwóch tam-tamów, na których ktoś wygrywał entuzjastycznie, choć może nieco nieudolnie, unosił się nad nieskazitelnym trawnikiem i wpływał do kuchni państwa Watsonów.
W końcu pani Watson, nie mogąc dłużej znieść tego szaleństwa zamaszystym krokiem pokonała wspomniany wcześniej trawnik i stanęła pod granatowym domkiem na drzewie.
– Jeśli natychmiast nie zaprzestaniecie tych piekielnych hałasów, wszystkim wam przetrzepię tyłki! – ryknęła gromko w górę.
Natychmiast zapadła cisza i niemalże słychać było, jak całe sąsiedztwo wspólnie westchnęło z wielką ulgą.
Mały drozd wskoczył na gałąź rosnącego obok cisu i zaryzykował jeden czy dwa trele, które wzleciały pod bladoniebieskie niebo, na którym bieliło się kilka niewielkich pierzastych chmur.
Zamaszystym krokiem pani Watson pokonała trawnik w przeciwnym kierunku i na powrót zniknęła w kuchni, gdzie kończyła pieczenie kolejnego placka jabłkowego. Placka tak wyśmienitego, że przepis na niego został zamieszczony w tygodniku "Świat Kobiety". Ciasto tak szlachetne, by się udało, wymagało najwyższego skupienia i świętego spokoju.
---oo0oo---
Wszystkie cztery siedziały ze skrzyżowanymi nogami na gołej podłodze w domku na drzewie, zwrócone twarzami do siebie. Pod jedną ze ścian leżały kupki porządnie poskładanych ubrań, tych które zazwyczaj nosiły w dni wolne od nauki szkolnej.
Po raz pierwszy przymierzały swoje nowe kostiumy, zdobyte przez Wilhelminę, która ocaliła je w ten sposób przed wyrzuceniem na śmietnik po zakończeniu jakiegoś szkolnego występu.
Każda miała na sobie sukienkę o prostym kroju, która miała imitować skórę jelenia, a na głowie opaskę z jednym sterczącym do góry piórem. Charlotta trochę protestowała przeciw sukienkom, lecz udało się ją przekonać, że wojownicza księżniczka mogła zaakceptować noszenie strojów Indian z Wielkich Równin i że nie było potrzeby, by ciągle nosiła spodnie na dowód, że nie jest babą.
Dwa pojemniczki po akwarelach były opróżnione, a na twarzach widniały barwy wojenne, które dopełniały ich stroju.
– Rany, Will! Teraz rzeczywiście wyglądasz przerażająco – z zapartym tchem
zawołała Henrietta.
– Bardzo dobrze. Biały człowiek jest naszym wrogiem. Pożałuje dnia, w którym odmówił wypalenia z nami fajki pokoju.
– Dlaczego przebieramy się za Indian? – zapytała Charlotta, tym razem zdeterminowana, by usłyszeć coś w rodzaju odpowiedzi.
– Biały człowiek dał nam czerwoną skórę i teraz czerwonoskórzy zemszczą się za ten haniebny uczynek.
Zachichotały. Powietrze było przesycone tą wspaniałą atmosferą, jaką się czuje planując naprawdę paskudny kawał.
---oo0oo---
– Nie, naprawdę nie ma sensu dłużej tego ciągnąć – zadeklarowała Thomasine, niezwykle wzburzona. – Osiem kawałów. Osiem! A oni nawet nie wiedzą, że zrobiono im kawał! Po prostu myślą, że cały czas mają takiego pecha!
– Chciałyśmy, żeby nas nie wykryli. O to przecież cały czas chodziło – zaprotestowała Wilhelmina.
– Tom ma rację, Will – powiedziała Charlotta. – Jeśli nie wiedzą, że zrobiono im kawał, to cała gra jest jakaś niesportowa.
– Nie mówcie mi, że jeśli kawał nie kończy się laniem, to jest nic nie wart! A może to właśnie macie na myśli? – Henrietta wydawała się zrezygnowana. Z wyjątkiem ostatniej nocy, wszystkie kawały, w jakich do tej pory brała udział kończyły się obolałym tyłkiem. Uważała, że to jak najbardziej sprawiedliwe, jeśli przez jakiś czas udałoby im się unikać kary cielesnej.
Dodała jeszcze:
– No, może powinno w tym być nieco ryzyka, że dostaniemy lanie, żeby kawał był kawałem... – ponieważ po krótkim zastanowieniu, rzeczywiście była gotowa przyznać, że ostatnia seria ich psot była jakaś mdła i bez smaku. Nieodkryty dowcip tracił cały swój urok.
Wilhelmina przemyśliwała sytuację:
– Tak, jeśli oni nie są świadomi, że to był kawał, to naprawdę jest on nic nie wart. Cała sztuka polega na tym, żeby uzmysłowili sobie, że zostali wrobieni, ale żeby nam się za to nie oberwało...
Charlotcie rozbłysły oczy:
– Helena i jej banda! Załóżmy, że udałoby się je tak wrobić, żeby poniosły karę za nas?
– Nie bardzo, Charlie – powiedziała Wilhelmina. – W porządku byłoby,
gdybyśmy im przypiekły dla zemsty, ale nie dlatego, że same boimy się iść w ogień.
– Ja nigdy się nie boję – powiedziała Henrietta – po prostu czasem bym chciała, żeby nie było aż tak gorąco, jeśli wiecie, co mama na myśli...
– Ostatnie lanie było rzeczywiście ostre – zgodziła się Wilhelmina – ale pomściłyśmy to już osiem razy...
– Tak... Tyle że oni nawet nie wiedzieli, że to zemsta – dodała gorzko Thomasine. – Musimy wymyślić taki kawał, który jest oczywistym kawałem, ale żeby nikt nie podejrzewał nas.
– A cóż by to mogło być, Tom?
– Taki żart, który tylko dorośli byliby w stanie zrobić. Nawet im przez myśl nie przejdzie, że to my, jeśli będę szukać winnego wśród dorosłych...
– Doskonałe, Tom – Henrietcie aż zabrakło tchu z zachwytu.
---oo0oo---
– Watson, myślę, że to należy do ciebie – pan Dogwood, sąsiad mieszkający obok wręczył mu gazetę.
– Dziękuję, Dogwood.
Spojrzał na dziennik w swej dłoni. "Dziennik Robotniczy"! Gratisowa komunistyczna gazeta, a Dogwood uważa, że może należeć do niego?! Chyba go z kimś pomylił!
– Ależ to w żadnym razie nie należy do mnie! - Wybuchnął z najwyższym oburzeniem pan Watson.
– Przyszło to z dzisiejszą pocztą.
Pan Watson powoli rozwinął gazetę i przeczytał etykietę adresową. Widniało na niej jego nazwisko. Lecz przesyłka była zaadresowana pod Acacia Avenue 14, a nie 12. Ktoś najwyraźniej zamówił gazetę na jego nazwisko i celowo wysłał ją na adres sąsiada. Oczywiście po to, by stało się publicznie jawne, że po cichu sympatyzuje z partią komunistyczną. Boże święty!
Omalże nie dopadła go apopleksja z wściekłości, zanim dotarł do kuchni. Kto u licha mógł zrobić coś takiego? Rodzina od razu znalazła się poza wszelkimi podejrzeniami. Nalał sobie mały kieliszek whisky, by zastanowić się spokojnie, kto z jego wrogów politycznych mógł się posunąć aż do takiego krętactwa.
---oo0oo---
Pan Drake znalazł obok telefonu na swym biurku schludną wiadomość napisaną
na maszynie, w której proszono go, aby jak najszybciej udał się z wizytą do firmy Wendell &Wendell na bardzo pilne spotkanie.
Gdy tam dotarł, otrzymał w recepcji kolejną, równie elegancką wiadomość mówiącą, że spotkanie zostało przeniesione do firmy Ambit & Co.
Zanim popołudnie dobiegło końca, był w posiadaniu imponującej kolekcji piętnastu podobnych wiadomości. Ostatnia wiodła z powrotem do jego biura.
Miał prawo być wściekły.
---oo0oo---
Pan Johnson odbył długą, szczegółową i bardzo delikatną dyskusję z posterunkowym Stimes'em, której tematem była naklejka na jego samochodzie. Zdawała się ona więcej niż sugerować, że pan Johnson był zagorzałym zwolennikiem nowego ruchu, mającego na celu zniesienie sił policyjnych w kraju.
Jego protesty i uparte twierdzenie, że jest niewinny były w głównej mierze zignorowane i musiał złożyć upokarzające przeprosiny wraz z zapewnieniem, że to wykroczenie już się nie powtórzy. Dopiero wtedy sprawa została zamknięta. Co prawda nie otrzymał oficjalnego ostrzeżenia, lecz dużo nie brakowało. Jak zrobiłby to każdy mężczyzna w podobnej sytuacji, pan Johnson poprzysiągł zemstę na wrogu, który próbował go wrobić w tak perfidny sposób.
---oo0oo---
Kiedy pan Green powrócił do swojego biura po spotkaniu z kontrahentem na lunchu, który wymagał kilku lampek wina, znalazł przydługawą listę numerów kontaktowych do nowego klienta, który jakoby o niego pytał. Następnie odbył różne wersje tej samej praktycznie, nieco tylko zmodyfikowanej rozmowy telefonicznej z różnymi recepcjonistkami i sekretarkami. Pierwsza z nich brzmiała tak, jak wszystkie, które nastąpiły po niej:
– Halo, mówi Green z firmy Consolidated Finances.
– Słucham, czym mogę służyć?
– Poproszę z Samem Sherre’m.
– Oczywiście. Ile sztuk pan zamawia?
– Ile sztuk czego?
– Naleśników.
– Nie chcę żadnych naleśników. Proszę z Samem Sherre’m.
– Co więc ma być z samym serem?
– Z jakim samym serem?
– Chciał pan przecież zamówić z samym serem.
– Nie zamawiałem niczego z samym serem. Prosiłem z Samem Sherre’m! – Każde słowo zostało wypowiedziane niezwykle dobitnie. Ponieważ jednak wściekłość powodowała, że jego głos stawał się coraz wyższy, dwa ostatnie słowa zabrzmiały już tak przeszywająco, że były prawie niezrozumiałe. Prawie.
(kling)
– Halo? Halo? Halo!!!
Jakby tego było mało, tuż pod wieczór jego sekretarka napomknęła, że nie mogła nie usłyszeć jak trudno mu było dogadać się z rozmówcami. Z dobrego serca podarowała mu więc dwa naleśniki z serem, które przyniosła do pracy na podwieczorek.
---oo0oo---
Następnego dnia odbyła się kolejna rada plemienna. Ubrane w stroje indiańskie Banitki siedziały na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Tym razem żadna z nich jednak nie nosiła barw wojennych.
Powietrze było przesiąknięte atmosferą przygnębienia. Wykonały wszystkie kawały w sposób absolutnie doskonały, a jednak nie było uroczystych okrzyków wojennych na znak ich sukcesu.
– Dopadłyśmy ich. Naprawdę nam się udało – powiedziała Wilhelmina do swoich trzech wspólniczek.
– I z pewnością zdawali sobie sprawę, że ktoś ich zrobił w balona – dodała Henrietta. – Mój ojciec miał prawo być wściekły.
– Nie mieli pojęcia, że to my – zauważyła Charlotta. – Nawet nie przyszło im do głowy, że to mogłyśmy być my.
– Tak jak zaplanowałyśmy – zauważyła Thomasine, ponieważ to właśnie ona była główną inspiracją tych wszystkich skomplikowanych psikusów. Może nie miała aspiracji, by być przywódczynią całej czwórki, jednak to jej pomysły trzymały drużynę razem.
Ona sama wykonała tylko jeden z numerów. Ten najtrudniejszy, który doprowadził do tego, że posterunkowy Stimes uwierzył, że jej ojciec może być neo-anarchistą. Wymagało to znacznie więcej pomysłowości niż samo zadanie ostatecznego ciosu przez naklejenie naklejki na samochód. Po pierwsze, należało wzbudzić w posterunkowym przekonanie, że we wsi zrodził się ruch neoanarchistyczny i że jej ojciec może być w niego zaangażowany... Pociągnięcie za wszystkie sznurki w odpowiednim czasie wymagało prawdziwie mistrzowskiej organizacji.
– Co za cuchnąca sprawa! Naprawdę śmierdząca! – powiedziała zirytowana Wilhelmina, podsumowując tymi słowami nastrój plemienia. – Tak cudowne kawały, tak dopracowane – lecz ponieważ oni nie wiedzą, kto to wszystko zorganizował, wszystko to śmierdzi pod niebiosa!
Henrietta przeturlała się na plecy, podłożyła ręce pod głowę i zapytała, wpatrując się w ciemnoniebieski sufit:
– Ale dlaczego tak myślisz? To były świetne kawały i wszystko się udało... Czy słyszałyście, że pan Green rzucił naleśnikiem w swoją sekretarkę? Oddałabym wszystko, żeby móc to zobaczyć...
– Ale czegoś jednak w tym wszystkim brakuje. Myślę, że właśnie tego, że nikt się nie dowiedział, że to my. To odebrało zabawie cały urok, zabrakło tego „czegoś” – powiedziała Charlotta.
– Gdyby jednak odkryli, że to my, pewnie dostałybyśmy lanie – zaprotestowała Henrietta. – I to solidne, bo kawały były dość ostre.
– Może właśnie w tym rzecz. Może bez groźby lania, nawet gdy najlepiej przygotowana zasadzka się udaje, traci ona cały swój urok – zamyśliła się Thomasine.
– Masz rację, Tom. To groźba jest tą przyprawą, która dodaje zabawie dreszczyku emocji. Ta niepewność, czy cię złapią i czy będziesz musiała za to zapłacić swoją skórą… – powiedziała Wilhelmina po głębokim zastanowieniu. Oczy jej się rozszerzyły – O rany, myślę, że w tym może być coś więcej niż tylko dreszcz niebezpieczeństwa...
Cała trójka spojrzała na Wilhelminę wyczekująco. Gdyby szpilka upadła w tej chwili na podłogę, wywołałaby wrażenie większego hałasu, niż dźwięk leżących teraz w kącie tam-tamów.
– Nigdy nie dostajemy lania za kiepskie kawały. Dostajemy lanie tylko za te rzeczywiście dobre...
– Masz rację, Will. Tak więc lanie jest dowodem na to, że dowcip był wart wykonania. A dowcip wart wykonania wiedzie w sposób nieunikniony do lania... Kto by pomyślał? – Thomasine próbowała zrozumieć ogrom prawdy, którą właśnie odkryła.
– Czy to oznacza, że od tej pory robimy kawały, których jedynym celem jest dostanie w skórę? – zapytała oburzona Henrietta.
– Na to wygląda, Henry – powiedziała Wilhelmina zdecydowanie.
– No dobrze, będzie trzeba z tym żyć.
Potem, cztery indiańskie stroje oraz tam-tamy zostały odłożone na bok. Banitki już ich nie potrzebowały.
---oo0oo---
Pani Watson wyszła do świetlicy wiejskiej, aby przedyskutować na Radzie Kobiet nadchodzące Targi Łakoci, w których miała być sędziną. Siostra Daphne również wyszła z domu, ze swoim nowym konkurentem, a brat Derek na pewno nie wróci wcześniej niż na weekend.
Co oznaczało, że Wilhelmina mogła liczyć na niepodzielną uwagę swojego ojca przez co najmniej godzinę...
Siedzieli w salonie, gustownie udekorowanym niebieskimi różyczkami na kremowej tapecie i dużym czerwonym dywanem, na którym ustawiono skórzany trzyczęściowy komplet wypoczynkowy.
Pan Watson, ubrany w swój ulubiony sweter siedział w fotelu z wysokim oparciem i czytał artykuł wstępny w porannej gazecie, układając w myśli protest do edytora. Wilhelmina przysiadła na skraju kanapy i bezwiednie machała nogami w rytm cichej muzyki dochodzącej z radia.
Od czasu do czasu jej twarz się wykrzywiała, jakby walczyła z jakimś trudnym do rozwiązania problemem. I rzeczywiście tak było, rozważała w myśli jakim efektownym wyrażeniem rozpocząć rozmowę z ojcem, po czym odrzucała je z niesmakiem. W końcu zdecydowała się na proste "to ja".
– To ja – ogłosiła całemu pokojowi.
Pan Watson spojrzał znad gazety.
– To ty? – przypuszczał, że zapowiada się jedna z tych rozmów, po których będzie żałował, że w ogóle dał się w nią wciągnąć.
– "Dziennik Robotniczy". To ja.
Położył gazetę na kolanach i sięgnął ręką do przycisku wyłączającego radio. Radosne dźwięki muzyki zastąpiła ponura cisza, w której było czuć wiszącą groźbę.
– Co z "Dziennikiem Robotniczym"?
– To ja zamówiłam go na twoje nazwisko. I pod adres sąsiada.
Złożył gazetę na pół, a następnie jeszcze raz na pół i położył ją na stoliku obok.
– Dlaczego to zrobiłaś? – Jego głos był niezwykle spokojny, co dowodziło prawie heroicznego opanowania nerwów.
– To był kawał. Po prostu głupi kawał.
Pan Watson zmarszczył usta.
– Kawał, który przysporzył mi wiele ciężkich chwil. Nawet nie masz pojęcia,
przez co musiałem przejść, by ratować swoje dobre imię.
– Nie, nie wiem, tato. Dlatego właśnie wszystkie zdecydowałyśmy się przyznać.
– Wszystkie? Czy twoje przyjaciółki maczały swe wszędobylskie paluszki w tej sprawie?
– Tom, Charlie i Henry nie pomagały mi. Były zajęte innymi numerami. Numerami, które wycięły swoim własnym ojcom. Co do mnie, ja oczywiście załatwiłam ten numer z "Dziennikiem Robotniczym". Wszystkie urządziłyśmy kilka kawałów w ciągu ostatnich paru dni, a teraz zdecydowałyśmy, że czas się przyznać.
– Poczekaj tutaj.
Pan Watson przeszedł do na wpół ciemnego korytarza, gdzie znajdował się telefon i odbył kilka krótkich rzeczowych rozmów.
Wrócił i ponownie usiadł naprzeciw córki, która miała jakby nagłą potrzebę zacierania dłoni.
– Rzeczywiście... Twoje wspólniczki... jakby to powiedzieć... przyznały się. Teraz są to trzy bardzo skruszone dziewczęta.
Wilhelmina spojrzała na niego pytająco:
– Wszystkie trzy?
– Tak, nawet Charlotta tym razem dostała lanie. Nie wiem, co dokładnie zbroiła, ale dostała za to, jak się wyraził jej ojciec, cholernie porządne lanie. Toż to warte napisania książki.
Wilhelmina powróciła do sprawy:
– "Dziennik Robotniczy" nie był jedynym moim numerem. Zrobiłam też inne. Ta opona bez powietrza w ubiegły weekend...
– Ten kapeć to była twoja robota?
Pokiwała głową.
– Co cię napadło?
– Chciałam się zemścić za to lanie za pianę w ubikacji. To lanie od was czterech! Czterech! To było takie niesprawiedliwe!
– Ale z tym "Dziennikiem Robotniczym"? Dlaczego właśnie ta kłamliwa propaganda?
– Rozdają go za darmo. Wolałabym jeden z tych rasistowskich brukowców, ponieważ wydaje mi się, że bardziej by cię zainteresował, ale mieli tylko płatne prenumeraty. Potrzebowałabym na to większe kieszonkowe.
Pan Watson przez kilka sekund próbował głęboko oddychać.
– A więc wszystkie cztery postanowiłyście szukać zemsty? Lecz teraz nagle wszystkie... yyy... przyznajecie się do wszystkich krętactw, które wam uszły na sucho?
– Wydawało nam się niesprawiedliwe, że wy nie wiecie, że to my...
– Aha, myślę, że zaczynam rozumieć. Nagle stało się dla was ważne, żebyśmy się dowiedzieli, że to wy stałyście za tymi wszystkimi numerami. Wiem, jak to jest. Zemsta na odległość nie smakuje jak zemsta.
– Tak, mniej więcej tak – nie ma mowy, żeby mogła wyjawić prawdziwy motyw kryjący się za tym nagłym przyznaniem się do winy.
– Wiesz, twoje trzy przyjaciółki już dostały lanie za swój udział w tych wspólnych wybrykach.
– Tak, tato – siedziała bardzo spokojnie, z rękami na kolanach, z głową lekko opuszczoną w geście rezygnacji, czekając by ojciec wreszcie obwieścił jaki to wspaniały los ją czeka. Ojciec – prokurator, sędzia i egzekutor w jednej osobie.
– A więc? Co by było gdybym zdecydował, że nie dam ci lania? Po prostu ci odpuszczę?
Wyraz czystego przerażenia na twarzy Wilhelminy wystarczył, by pokazać, jak nikczemny byłby to czyn. Było to oczywiście nie do pomyślenia, głupi blef z jego strony. To musiał być bluff!
Szybko zebrała całą przytomność umysłu i myślała intensywnie:
– Wtedy ta sprawa byłaby niezakończona – powiedziała spokojnie – nie dopuścisz do tego, by sprawa była niezakończona. Będziesz przecież musiał znaleźć sposób, żeby mnie ukarać...
Pan Watson patrzył gdzieś w środek pokoju, z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Mógłbyś kazać mi na przykład napisać wypracowanie – z pełną przytomnością umysłu podpowiedziała Wilhelmina, wiedząc bardzo dobrze, że jej ojciec nigdy nie zakończyłby sprawy w tak nieodpowiedni sposób.
Pan Watson powoli pokiwał głową, z zaciśniętymi ustami.
– A więc należy zakończyć tę sprawę. Jasne. "Dziennik Robotniczy", na litość boską, toż to naprawdę wymaga zakończenia i jest na to tylko jeden sposób. A więc, jak według ciebie powinniśmy tę sprawę zakończyć? Może sześć solidnych razów pasem... lub trzciną, tak z całej siły? Hmm?
– Jest jeszcze kilka spraw, o których muszę ci powiedzieć. Może to będzie musiało być sześć solidnych razów każdym z tych przyrządów.
– Okay, idź do swojego pokoju. Będę tam za minutę. Wtedy mi opowiesz o tych pozostałych sprawach.
Nie zajęło to wiele czasu, by Wilhelmina dowiedziała się, że sześć razów trzciną na pupę świeżo wychłostaną pasem było najbardziej surową karą, jaką kiedykolwiek otrzymała, choć wiele poprzednich trwało znacznie dłużej i zawierało o wiele więcej razów...
Kiedy już wszystko zostało powiedziane, nie można było dłużej zwlekać. Nadszedł czas, by tą sprawę zakończyć. Położyła na końcu łóżka dwie poduszki, opuściła skórzane spodenki i białe majtki do kolan i położyła się na poduszkach na brzuchu. Wyciągnęła ręce do przodu a nogi w tył, by utworzyły ładną prostą linię i z gołym tyłkiem czekała na spotkanie z wściekłym ojcem.
Próbował nie dać się ponieść emocjom, jednak w jego prawym ramieniu wciąż czaiły się pokłady złości trudnej do opanowania i sześć smagnięć pasem było znacznie surowsze niż jakiekolwiek z poprzednich sesji. Pośladki jego córki przybrały ekstremalnie czerwony odcień, i choć dała radę leżeć spokojnie, wierzgnięcia nogami wskazywały jasno, że dotkliwy ból przenikał ją do głębi.
Jak dotąd, uważała to doświadczenie za dość normalne. Twardy pas na jej delikatnej skórze szybko sprawił, że stała się ona niezwykle wrażliwa na dotyk. Traktowanie nie było delikatne, ale pieczenie dało się znieść.
A potem ojciec użył trzciny ogrodowej, by nakreślić sześć purpurowych pręg jedna koło drugiej przez sam środek jej pośladków. To był jej pomysł, by dostać zarówno pasem jak i trzciną i wydawało się do dobrą zapłatą za jej ostatnie uczynki.
Wykonał trzy smagnięcia tak mocno, jakby wcześniej jej tyłek nie był potraktowany pasem. Wiedział, że dzięki pasowi, odczuje ona te sześć smagnięć dużo bardziej intensywne. Jej stłumione krzyki to potwierdziły. Z pewnością zgodziłaby się z jego tokiem myślenia, gdyby akurat nie ściskała w zębach narzuty z łóżka.
Wprost nie mogła uwierzyć, jak bolesne były te cienkie pręgi. Paliły jak ogień, gdy zostały umieszczone na tyłku, który był tak uwrażliwiony na dotyk. Kiedy ostatnie z tych palących żywym ogniem smagnięć wylądowało na jej tyłku, leżała głęboko oddychając, szczęśliwa, że nie wyskoczyła z pomysłem, że może dwanaście byłoby bardziej odpowiednie niż sześć. Na pewno nie zawahałby się ich wykonać, gdyby mu rzuciła tak zuchwałe wyzwanie. Taki pomysł przemknął jej nawet myśl, lecz teraz zdała sobie sprawę, że tak wiele smagnięć mogłoby nie być przyjemne, ani trochę. Z drugiej strony, sześć razów każdym z tych przyrządów naprawdę dało się wytrzymać bez większego trudu.
Gdy było już po wszystkim, ojciec zapytał ją, czy chce się napić kakao lub mleka. Potrząsnęła swymi czarnymi loczkami i obdarzyła go nieco żałosnym uśmiechem, pokazując w ten sposób, że naprawdę nie żywi do niego żadnej urazy lecz teraz chciałaby być przez chwilę sama. Poszedł na dół, aby się zrelaksować w tym nowym poczuciu spokoju, jaki wydawał się ogarniać ten dom. Należało jak najlepiej wykorzystać ten krótki okres względnego spokoju.
Wilhelmina powoli, delikatnie podniosła się z łóżka i ostrożnie przebrała się w koszulę nocną. Zrobiła małą wycieczkę do łazienki na krótką sesję z gąbką i zimną wodą, krzywiąc się gdy gąbka dotykała jej pośladków. A potem poszła do łóżka, zwinęła się w kulkę i odpłynęła w kojący sen, przewijając wcześniej
kilkakrotnie ostatnie sceny w kinie swego umysłu. Sprawę można było uznać za zakończoną.
---oo0oo---
Następnego dnia zwołano poranną radę wojenną w granatowym domku na drzewie.
– O rety, prawie się na mnie rzucił – wyrzuciła z siebie Henrietta natychmiast po przybyciu – zupełnie oszalał.
– No coś ty, Henry, było aż tak źle?
– Na serio źle, Will. Wiecie, przełożenie przez czyjeś kolano, by dostać lanie ręką to nic takiego, ale szczotką do włosów? TĄ szczotką? O rany, jak to piekło! Ale jakoś dałam radę... ledwie...
– Zuch dziewczyna!
Henrietta się rozpromieniła.
Ostrożne badania potwierdziły, że wszystkie cztery tyłki otrzymały solidne lanie. Wspólnie ustalono, że Wilhelmina zdobyła trofeum za najbardziej pokiereszowany tyłek, jednak Charlotta uplasowała się za nią w niewielkiej odległości. Teraz, gdy jej ojciec przekonał się do pomysłu używania trzciny na
pupie swej córki, robił to z prawdziwym entuzjazmem.
Leżały na brzuchach skierowane do siebie twarzami. Leżenie na plecach było wykluczone.
– Więc jak? Czy lanie sprawiło, że te numery były bardziej warte zachodu? – zapytała Wilhelmina. Czas było podjąć decyzję i tą sprawą najwyższej wagi należało się zająć przed wszystkimi innymi.
Wszystkie trzy głowy pokiwały z entuzjazmem.
Ich czyny naprawdę zyskały na wartości przez to, że wiedziano dokładnie, kto był autorem każdego z nich. I nawet nie chodziło tutaj o samo lanie, lecz o dumę z posiadania praw autorskich do żartów tak wysokiej klasy.
– A czy kawały były warte tego, by dostać za nie tak dotkliwe lanie? – Nastał moment krytyczny.
Trzy głowy znowu pokiwały, nieco wolniej, z większą rozwagą, ale bez zbytniego wahania. Zapłaciły wysoką cenę, to prawda, jednak za oglądanie scen, które wywołały ataki prawdziwej wściekłości u ofiar z powodu tak finezyjnie dopracowanego kawału. Istniał określony związek pomiędzy skutecznością kawału, a intensywnością kary, jaką spowodował. Im wyższa pierwsza z nich, tym większej należało się spodziewać tej drugiej. Jednak biorąc wszystko pod uwagę, to rzecz naprawdę godna polecenia.
Rozdział 9
Płomienie ogniska rzucały złotą poświatę na krąg, jaki tworzyły pnie drzew otaczających małą polanę w głębi lasu. Lasu, który w zimnym nocnym powietrzu wyglądał mrocznie i tajemniczo.
Dwie młode dziewczyny tańczyły wokół ogniska, po jego przeciwnych stronach. Każda była ubrana w krótką sukienkę z jeleniej skóry, a włosy zdobiły opaski z jednym orlim piórem. Na twarzach widniały barwy wojenne. Dziewczęta potrząsały głowami wydając okrzyki bojowe, jednocześnie groźnie unosząc w górę trzymane w prawych dłoniach drewniane siekiery.
Dwie kolejne dziewczyny, podobnie ubrane, każda w sukience z jeleniej skóry, w opasce z piórem na głowie i twarzą pomalowaną barwami wojennymi siedziały na skraju polany. Na kolanach miały tam-tamy, na których improwizowały wojenny rytm.
Dokładnie naprzeciwko nich siedział Richard, plecami oparty o drzewo. Do lewego nadgarstka miał przywiązany sznur, który oplatał drzewo dookoła, a jego drugi koniec był przywiązany do jego prawego nadgarstka. Przed nim stało wielkie wiadro pełne starego oleju maszynowego zmieszanego z farbą pozostałą po malowaniu domu. Z tej gęstej mieszanki wystawał stary, wyrzucony dawno temu pędzel długi na 9 cali. Chłopak intensywnie wpatrywał się w dwie tańczące dziewczyny dzierżące w dłoniach siekiery i tupiące bosymi stopami w rytm wojennych bębnów.
Zamknął oczy w niemej modlitwie o szczęśliwe uwolnienie z tej groźnej sytuacji pełnej przerażających, niewypowiedzianych niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju.
– O kurczę – wyszeptał.
Nagle powietrze przeszył trzykrotnie ostry dźwięk gwizdka policyjnego.
Na polanie natychmiast zapadła cisza, dwie tancerki zamarły, wpatrując się w ciemność, w stronę skąd dochodziły te alarmujące dźwięki. Najwyraźniej obydwie rozważały potencjalne drogi ucieczki.
– Wilhelmina Watson – rozległ się głos posterunkowego Stimes‘a – wiem, że to ty. Zostań na miejscu!
Ramiona dwóch stojących nieruchomo postaci opadły nagle na boki, a siekiery wypadły im z rąk na ziemię.
Wilhelmina spojrzała w przeciwną stronę polany na Charlottę i Henriettę i wykonała nieznaczny ruch głową w bok, sugerując, że powinny uciekać, póki był jeszcze nie było za późno.
– Wszystkie cztery, pozostańcie na swoich miejscach – zawołał posterunkowy Stimes, wyraźnie wkładając w te okrzyki coraz mniejszy wysiłek. Musiał już być bardzo blisko.
– Wpadka – wyszeptała Wilhelmina do Thomasine, która cicho potaknęła głową w odpowiedzi.
– No, no, no, co my tutaj mamy? – zapytał posterunkowy wkraczając na polanę.
Ogarnął wzrokiem twarze czterech dziewcząt i szybko oszacował, że nie stanowią one dla niego bezpośredniego zagrożenia.
– Tak myślałem, że to musi być wasza czwórka, gdy otrzymałem informację o zakłóceniach dobiegających lasu i ...
Głos mu się urwał, gdy dostrzegł Richarda. Richard uniósł dłonie pokazując, że są przywiązane do drzewa.
– Pięknie. A więc oprócz bezprawnego wkroczenia na teren lasu i zakłócania spokoju, mamy tu również próbę porwania lub uwięzienia. Niewykluczone, że obydwa te przestępstwa.
Uwolnił Richarda, który natychmiast wstał i zaczął rozcierać nadgarstki.
– Czy te dziewczęta sprowadziły tu pana wbrew pańskiej woli? – zapytał posterunkowy.
Richard poczuł się nieco speszony faktem, że potężny policjant, co najmniej dwadzieścia lat starszy od niego, nazywa go "panem".
– Ja... Ja... eee... Ja chciałbym teraz iść do domu.
– W takim razie rozumiem, że nie zamierza pan złożyć skargi?
– Nie... Nie... O Boże...
– Wobec tego nie ma również potrzeby, by udzielał pan zeznań. Proszę pana, może pan odejść. Oczywiście, jeśli taka jest pańska wola, szanowny panie.
Jego nierna uprzejmość sprawiła, że to proste zdanie aż kipiało od złości.
– Dobrze, och, a więc znikam.
Z tymi słowami na ustach Richard popędził w noc, w kierunku swego przytulnego i ciepłego łóżka, gdzie mógł naciągnąć koc głęboko na głowę i poczuć się znowu bezpiecznie.
– A więc, drogie panie, może najpierw ugasimy ogień, dobrze? A potem, myślę że udamy się wszyscy na małą rozmowę z panem Watsonem.
---oo0oo---
Pan Watson życzył posterunkowemu dobrej nocy, po czym wrócił do kuchni.
Cztery nastolatki stały w szeregu ramię w ramię i za wszelką cenę unikały patrzenia mu prosto w oczy.
Posterunkowy Stimes zrelacjonował krótko bieg wydarzeń i przekazał cztery dziewczęta pod jego opiekę.
– Co miałyście zamiar zrobić z tym biednym chłopakiem? – zapytał pan Watson.
Thomasine, z piórem przekrzywionym teraz pod dziwnym kątem, odpowiedziała w imieniu całej grupy:
– Nic, proszę pana. Po prostu chciałyśmy go tylko nastraszyć.
– Nastraszyć? Przeraziłyście go z pewnością śmiertelnie. W tych przebraniach, z pomalowanymi twarzami, wymachując mu przed oczami siekierami.
– Nie wymachiwałyśmy przed jego oczami, panie Watson...
– Nieważne. Co on takiego u licha zrobił, że zasłużył na takie traktowanie?
– Poprosił mnie, żebym z nim poszła na szkolną zabawę – odpowiedziała Wilhelmina bez ogródek. – Miałyśmy go zamiar uwolnić, a potem powiedziałabym mu, że pójdę z nim na tę zabawę. Moje przyjaciółki były tam ze
mną, by dopilnować, że nie przyjdzie mu do głowy jakieś całowanie czy inne sentymentalne bzdury.
– Dobry Boże! – spojrzał w kierunku sufitu, jakby wzywając stamtąd jakiejś boskiej interwencji. W końcu powiedział:
– Wy trzy, panienki, idźcie teraz do domu, już. Po prostu idźcie... – odprawił je ręką. Patrzyły na siebie z niedowierzaniem.
– Panie Watson, naprawdę bardzo nam przykro z tego powodu i ... – zaczęła Henrietta.
– Po prostu idźcie już – przerwał jej i wykonał kolejny odprawiający ruch dłonią.
Wyszły.
---oo0oo---
Ustawione w czworokąt, siedziały ze skrzyżowanymi nogami, z twarzami skierowanymi do wewnątrz na perfekcyjnie wypielęgnowanym trawniku, dokładnie pod domkiem na drzewie, który kiedyś służył im jako kwatera główna. Wszystkie były ubrane w białe bluzki i ciemne spódnice. Choć mundurki nie były obowiązkowe, było nie do pomyślenia, aby uczennica ostatniej klasy szkoły średniej nosiła coś innego. I choć nie był to nawet dzień nauki szkolnej, ich stroje uświadamiały wszystkim mieszkańcom, że te młode
kobiety należały do elity edukacyjnej. Był to jednak strój, który nie był zbyt odpowiedni do wspinania się po sznurkowej drabince, dlatego też miejscem ich spotkania był trawnik.
Wszystkie miały fryzury przycięte "na boba", najpopularniejszy styl w tym pokoleniu.
– A więc, obeszło się bez pasów, pacek i tym podobnych? – zapytała Wilhelmina, otwierając dyskusję.
Wszystkie pokiwały głowami na znak, że żaden tyłek nie ucierpiał z powodu ubiegło nocnej eskapady.
– Charlie, a ty musiałaś pisać wypracowanie? – zapytała Henrietta. Ciągle jeszcze kultywowały zwyczaj używania męskich przydomków. Stało się to dla nich tak naturalne, że nawet nie przyszło im do głowy, by przemyśleć ten dziwny zwyczaj.
– Nie, Henry. Teraz, gdy przygotowuję się do egzaminu wstępnego na Oksford, rodzice mówią, że nie mam czasu ani potrzeby pisać wypracowania.
– A więc wszystkim nam uszło na sucho – powiedziała Thomasine.
– Ja jakoś nie czuję się z tym dobrze, a wy ? Co sądzicie? – zapytała Wilhelmina.
– Racja, Will. Szczera prawda. Co powiedział twój ojciec?
– Że zasłużyłam na porządne lanie, ale jestem już na nie za duża. Za duża!
– Nikt nam nie będzie mówił, że jesteśmy za duże na lanie, jeśli wstąpimy do Stowarzyszenia – uśmiechnęła się Thomasine.
– Jeśli uda mi się dostać na Oksford, nie wstąpię do Stowarzyszenia. Oni tam takiego nie mają.
– To rzeczywiście nie fair, Charlie – powiedziała Henrietta. – Jedyną twoją nadzieją jest więc poślubienie damskiego boksera.
Uśmiechnęły się wszystkie.
– Istnieją w ogóle tacy na tym świecie? – zapytała Charlotta.
– Strona z listami w tygodniku "Świat Kobiety" jasno dowodzi, że jest ich znacznie więcej, niż ci się zdaje – powiedziała Thomasine pewnym siebie głosem.
Trzy banitki poczyniły notatkę w umyśle, by zdobyć kopię tygodnika od ich matek i zbadać tę sprawę dokładniej. Nazwa tygodnika była im dobrze znana, gdyż to właśnie w nim został opublikowany przepis pani Watson na placek jabłkowy, co pozwoliło jej z impetem wskoczyć na pozycję sędziny w wiejskich
Targach Łakoci. Pozycję, za którą każda kobieta w tej miejscowości dałaby się poćwiartować.
Nastąpiła krótka cisza.
– Myślę, że powinnyśmy założyć własne stowarzyszenie – zadeklarowała Wilhelmina.
Tym razem cisza była dłuższa.
– Jak by to miało funkcjonować? – odważyła się w końcu zapytać Henrietta.
– Kiedy będziemy wracać tutaj na wakacje z uniwersytetu lub collegu, będziemy się spotykać i robić te wszystkie rzeczy, które zazwyczaj robią członkowie stowarzyszeń.
– Rytuały, przysięgi i podobne sprawy? – zapytała Charlotta.
– Jasne.
– To oznacza, że będziemy mieć packę i używać jej na sobie! – wykrzyknęła Thomasine.
– Jeśli zostaniesz wielką siostrą, to zanim skończysz studia, wychłoszczesz wiele tyłków. Myślę, że to nie byłoby dużo gorsze od tego, co miałyśmy dotychczas.
Nastąpiła kolejna, bardzo długa cisza.
– Gdzie byśmy się spotykały? – zapytała Charlotta.
– Na pewno nie w domku na drzewie. Dźwięki packi przykuwałyby uwagę sąsiadów.
– W naszej piwnicy jest wolne pomieszczenie – powiedziała Henrietta.– To była kryjówka John'a, gdy był w naszym wieku. To miejsce nie było od tego czasu używane, jakieś pięć lat, ale świetnie by się nadawało na nasze spotkania.
– W takim razie chodźmy je zobaczyć – powiedziała Thomasine.
---oo0oo---
Do pomieszczenia wpadało na tyle dużo słońca, że nie trzeba było świecić w nim światła w ciągu dnia. Był to głęboki, duży pokój, prawie całkowicie pod poziomem gruntu, a co najważniejsze - również dźwiękoszczelny. Podłoga była z surowego kamienia, a ściany pomalowano dość dawno temu. Środek pokoju zajmował skórzany trzy-częściowy komplet wypoczynkowy, a w jednym z rogów stał stolik do gry w karty z czterema krzesłami. To właśnie tam siedziały teraz cztery dziewczęta i rozmawiały podekscytowane, wybuchając co chwila śmiechem.
– To miejsce jest po prostu świetne, Henry – powiedziała Wilhelmina.
– Will, ty ciągle będziesz naszą przywódczynią, prawda? – zapytała Henrietta. Pozostała dwójka kiwnęła głowami. Niech to lepiej Wilhelmina będzie przywódczynią, żadna z nich nie kwapiła się brać ten ciężar na siebie.
– A czym się zajmuje przewodniczący stowarzyszenia? – zapytała.
– Ustanawia zasady, podejmuje decyzje, no wiesz, podobnie jak przywódca banitów.
– No dobrze. Najpierw jednak musimy podjąć decyzję co do ślubowania. Dopóki tego nie zrobimy, nawet nie ma mowy o zasadach.
Cztery głowy pokiwały poważnie.
– Jeśli kiedykolwiek zaszłaby potrzeba użycia packi... eee... na tyłku jednej z członkiń stowarzyszenia, kto to zrobi? – zapytała Thomasine.
– Nie ja! – pospiesznie zawołała Wilhelmina – ten obowiązek musi być równo rozłożony na nas wszystkie.
– Acha, w takim razie sprawa jest prosta. Ta, która ma otrzymać lanie, dostanie
jedną trzecią swojego przydziału od każdej z pozostałych trzech.
– To się może dobrze sprawdzić.
Zapadła kolejna długa cisza.
– Musimy załatwić sprawę ze ślubowaniem– powiedziała Wilhelmina. To musi być coś więcej niż tylko symboliczne poklepanie po ramieniu, prawda?
– W ostateczności to też mogłoby być – powiedziała Thomasine. – Dajcie mi jednak kilka dni, a myślę, że będę w stanie wykombinować coś wyjątkowego.
– Okay, w takim razie zgoda. Będziemy teraz siostrami... hmm... siostrami Stowarzyszenia Sigma, a Tom zorganizuje naszą uroczystość inicjacyjną.
Spleciono cztery małe palce, potrząśnięto dłońmi w górę i w dół i w ten sposób nowo powstałe Stowarzyszenie Sigma zakończyło swe pierwsze obrady.
---oo0oo---
Tydzień później, cztery dziewczyny stały ramię przy ramieniu, w równym szeregu w kuchni pani Rhenfeld. Ubrane były w ciemne, sięgające do ziemi peleryny z kapturami. Kaptury były naciągnięte na głowy, tak że twarze dziewcząt znajdowały się w cieniu.
Nie po raz pierwszy miały do czynienia z panią Rhenfeld. Niezamierzonym skutkiem ubocznym kawału jaki kiedyś urządziły było to, że dama ta postanowiła nie rezygnować z funkcji sędziny podczas dorocznych Targów Łakoci. Poznały wówczas osobiście panią Rhenfeld, jak również potężną packę z jej ślubowania. Lanie, które za jej pomocą otrzymały, oceniły jako jedno z najbardziej dotkliwych ich życiu.
Pani Rhenfeld zwróciła się twarzą do nich:
– Czy Will wprowadziła was w szczegóły naszej umowy?
Trzy głowy wewnątrz kapturów pokręciły przecząco. Will była dość milcząca w tym temacie.
– Ale ona ma prawo, by związać was umową, czy nie tak?
Trzy głowy pokiwały.
– Dobrze. Mój mąż wyszedł na spotkanie w klubie golfowym, a zatem nikt nam nie będzie zakłócał spokoju przez cały wieczór. Tom zapoznała mnie ze szczegółami waszego planu. Planu, który - co tu dużo mówić – zasługuje na moje pełne poparcie. Powinnyście wiedzieć, że kiedyś należałam do Stowarzyszenia Macon Magnolia i naprawdę mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, w co się pakujecie.
Cztery żołądki aż się skurczyły w nerwowym oczekiwaniu.
– Tak się składa, że mamy tutaj dwie sprawy do załatwienia. Po pierwsze, wasza inicjacja, czego myślę, że jesteście w pełni świadome. A druga sprawa, z powodu której was tu wszystkie zaprosiłam to oczywiście fakt, że przywiązałyście mojego siostrzeńca do drzewa i śmiertelnie go przeraziłyście. Dlatego właśnie skorzystam z okazji by pomścić Richarda i ukarzę was wszystkie. Rozumiecie?
Cztery pary pośladków zacisnęły się odruchowo. Odczuły już kiedyś karzącą rękę pani Rhenfeld i wiedziały, że mają powód do strachu. Cztery głowy pokiwały – obrót wydarzeń nie był znowu aż tak zaskakujący, mimo iż wyskoczyło to dość nagle.
– Lecz zanim dokonam swojej zemsty, musimy was zainicjować do Stowarzyszenia. Pozwólcie, że nakreślę pokrótce jak to będzie wyglądało. Najpierw oświadczycie, czy życzycie sobie inicjacji do Stowarzyszenia. Charlie?
– Życzę sobie tego, pani Rhenfeld – powiedziała ze spokojną determinacją.
– Henry?
– Życzę sobie tego, pani Rhenfeld – powiedziała z nutą niepokoju.
– Dobra dziewczyna. Tom?
– Życzę sobie tego, pani Rhenfeld – powiedziała z entuzjastyczną pewnością.
– Will?
– Życzę sobie tego, pani Rhenfeld – powiedziała zachwycona z niecierpliwym oczekiwaniem.
– Wobec tego mam dla każdej z was prezent. Kiedy byłam młodą dziewczyną, sama zrobiłam swoją packę na ślubowanie i wciąż mam do tego dryg. Te cztery są dla was...
Pani Rhenfeld przemaszerowała dumnie przed szeregiem dziewcząt, wręczając każdej z nich nową packę. Takiego samego kształtu i rozmiaru jak jej własny przerażający przyrząd, szeroki na tyle, by w całości pokryć tyłek od góry do samego zagięcia pośladków i długi na tyle, aby obydwa pośladki w pełni skorzystały z jego pojedynczego ciosu. Wykonane ze świeżo polakierowanego dębowego drewna i czekające na okazję, by być użyte po raz pierwszy. Ciążyły w dłoni potężnie.
– Dobrze, teraz wszystkie jesteście odpowiednio wyposażone. Oto pierwsza zasada, którą musicie sobie wbić do głowy. Packa, którą teraz trzymacie w dłoni, będzie jedyną packą, która kiedykolwiek dotknie powierzchni waszej pupy, tak długo jak jesteście siostrami w tym Stowarzyszeniu. Jeśli któraś z was będzie musiała być ukarana, wręczy ją swym siostrom, tak żeby mogły jej użyć. Nigdy nie użyjecie waszej własnej packi na żadnej ze swych sióstr. Czy to jasne?
– Tak, pani Rhenfeld – odpowiedziały chórem.
– A teraz przejdźmy do omówienia samej inicjacji. Każda z was po kolei będzie służyć za oparcie dla jednej z inicjowanych przyjaciółek. W ten sposób – wykorzystując Henriettę jako rekwizyt, zademonstrowała, co oznacza być oparciem dla kogoś, kogo tyłek miał być wychłostany wielką drewnianą pacą. – Nazywaliśmy to koniem. Inicjowana, która będzie się znajdować na waszych plecach otrzyma pięć uderzeń od każdej z pozostałych dwóch, oczywiście do tego celu będzie użyta jej własna packa. Czy to jest jasne?
Chóralne "tak" było tym razem nieco mniej entuzjastyczne. To, co do tej pory było leniwym marzeniem na jawie nagle stawało się w surową rzeczywistością. Rzeczywistość, która miała w sobie trochę więcej niż tylko mgliste wrażenie koszmaru.
– Po dokonaniu ceremonii, przyjdzie moja kolej, by zająć się każdą z was. Przypuszczam, że to będzie dla was już ostatni raz, gdy otrzymacie lanie za głupie kawały. Postaram się więc, aby utkwiło ono w waszej pamięci na długo. Każda z was otrzyma po pięć razów za porwanie mojego siostrzeńca i po pięć za niemal śmiertelne przerażenie go.
Wszystkie cztery aż zatkało z wrażenia. Nie potrzebne było liczydło, żeby szybko policzyć, że każdą z nich czekało dwadzieścia uderzeń tą masywną packą. O Boże, w co my się wpakowałyśmy? – zapytała każda z nich w myśli.
– Jeśli którakolwiek życzy sobie zmienić decyzję co do wstąpienia do stowarzyszenia, proszę niech teraz wyjdzie.
Cztery głowy pokręciły przecząco na znak, że bez względu na to, jak ogromne męki je tutaj czekają, żadna z nich nie ma zamiaru zdezerterować i postawić
przyjaciółki samym sobie.
– A więc dobrze, zaczynajmy. Will, wystąp.
Wilhelmina z ociąganiem wysunęła się do przodu. Nawet wówczas, gdy była młodsza i o wiele bardziej wytrzymała, dziesięć razów wywołało wielki krzyk. Naprawdę nie była pewna, czy da radę wytrzymać dwadzieścia.
– Ty posłużysz nam pierwsza jako podpora, co oznacza, że będziesz inicjowana jako ostatnia. Przywódca zawsze powinien być gotowy, by przewodzić od tyłu... – pani Rhenfeld uśmiechnęła się słodko. – Połóż swoją packę na stole, na razie nie będzie nam potrzebna.
Wymieniły spojrzenia. Obie wiedziały, że najgorzej było być na końcu. Obie wiedziały też, że słusznym było, aby to Wilhelmina tam się znalazła.
Wilhelmina już miała odłożyć packę na stół, gdy dostrzegła wygrawerowaną na uchwycie literę Sigma, a tuż obok niej literę W.
– SW? – zapytała, wskazując na znaki.
– Sigma Will, żebyś zawsze wiedziała, że to twoja packa. Na pozostałych są litery SC, SH oraz ST.
– Hmm... A kto je wyrzeźbił? – zapytała Thomasine podejrzliwie.
– Richard.
– Czy Richard wie o wszystkim? – zapytała Henrietta z oburzeniem.
– Nie, nie ma pojęcia, do czego służą packi. I nigdy się nie dowie, o ile mu nie powiecie. Ale chyba nie macie takiego zamiaru. No dobrze. Will, przyjmij pozycję.
Wilhelmina stanęła na środku kuchni i odwróciła się tyłem do koleżanek.
Pani Rhenfeld dotknęła ramienia Charlotty:
– Ty pierwsza, moja droga.
Charlotta położyła swoją packę na stole, obok przyrządu Wilhelminy i stanęła za przyjaciółką. Wilhelmina przykucnęła i wyciągnęła ugięte ręce nad głowę, tak by mogła złapać koleżankę za nadgarstki. Trzymając ją mocno, pociągnęła do przodu, aż koleżanka była wyciągnięta płasko na jej plecach, z rękoma wyciągniętymi daleko w przód.
Na żądanie pani Rhenfeld jej peleryna, spódnica i halka zostały podciągnięte do góry i umocowane w talii, natomiast jej majtki zostały zsunięte w dół do kolan.
Widziały już wcześniej swoje gołe tyłki, zazwyczaj będące w ciężkim stanie po niedawno otrzymanej karze. Lecz to było coś innego. To było blade ciało koleżanki, która miała być poddana wielkiej torturze. Torturze zadanej ręką przyjaciółki. To było zupełnie coś nowego.
Henrietta wzięła do ręki packę Charlotty i przybrała pozycję dogodną do zadania pięciu uderzeń. Jej przyjaciółka leżała wyciągnięta przed nią, prezentując nagie twarde pośladki, z mięśniami zarysowującymi się pod cienką warstwą delikatnej skóry.
– Drogie panie, to co się tutaj odbywa to sprawa honoru. Jeśli nie wykonacie zadania z pełnym zaangażowaniem, oznacza to, że oszukujecie wasze własne siostry. Może to zabrzmi trywialnie, lecz jeśli będziecie wiedziały, że nie dałyście z siebie wszystkiego, zawsze będziecie czuć winę z tego powodu.
– Przepraszam, Charlie – szepnęła Henrietta bardziej do siebie niż do przyjaciółki, przygotowując się do uderzenia z całej siły. – Pewnie i tak mi za to odpłacisz.
Złapała za uchwyt packi obydwoma rękami i zrobiła szeroki zamach.
– Chwileczkę. Co mówisz, Charlie? – zapytała pani Rhenfeld.
– Ślubuję być wiernym członkiem Stowarzyszenia Sigma – wyrecytowała monotonnie. A potem zamknęła oczy.
Pani Rhenfeld pokiwała głową.
Pierwsze uderzenie wylądowało z potężnym plaśnięciem i teraz już nie było odwrotu dla żadnej z nich.
Po pięciu razach otrzymanych od Henrietty, Charlotta miała łzy w oczach. Thomasine wzięła packę od dyszącej ciężko koleżanki, by wykonać pięć kolejnych, potężnych uderzeń. Thomasine była odrobinę wyższa od Henrietty i grała w szkolnej drużynie hokeja na trawie. Każde uderzenie wywołało stłumione krzyki ofiary.
Po tym jak ostatnie z nich wylądowało, Charlotta leżała nieruchomo przez kilka sekund. Potem wstała powoli, zaciskając i rozkurczając dłonie z wyrazem niezmiernego bólu na twarzy. Pozwoliła, by dolne części jej ubrania opadły swobodnie do ziemi, nie troszcząc się zupełnie o to, że jej majtki wciąż plątały się gdzieś w okolicy kolan.
Po chwili zastąpiła Wilhelminę na pozycji konia. Zauważyła, że te kilka minut wystarczyło, by się trochę pozbierać, a ogień palący się na pupie nieco przygasł. Gdy Henrietta otrzymywała swój przydział, Charlotta przypomniała sobie jednak, że to jeszcze nie koniec, że przecież wciąż czeka ją dzisiaj spotkanie ze wściekłością pani Rhenfeld. Nie była to zbyt przyjemna perspektywa.
Co do Henrietty, to rzeczywiście dostała porządnie. Pierwsze pięć uderzeń pozbawiło ją wszelkiej godności i silnej woli, a kolejne pięć spowodowało głębokie, niemożliwe do pohamowania jęki bólu.
Potem nadeszła kolej Charlotty, by wymierzyć swoją porcję pięciu razów, na
pupie Thomasine. Wzięła do ręki packę przyjaciółki i zauważyła, że ból szalejący w jej własnym tyłku uczynił ją obojętną na cierpienie koleżanki. Przed jej oczami znajdował się tyłek, któremu trzeba było sprawić lanie wkładając w to pełną energię i wykonała to zadanie jak należy, bez emocji. Z zaciśniętymi ustami po prostu wykonywała swój obowiązek wobec Stowarzyszenia. Waliła z ponurą efektywnością. I z pełnym wigorem.
W końcu przyszedł czas, by Wilhelmina zaprezentowała swój tyłek. Dźwięki packi spadającej na nagie ciała koleżanek i wrzaski, których nie potrafiły powstrzymać sprawiły, że kolana drżały. Podała swoje nadgarstki Thomasine i poczuła jak tik nerwowy drga po wewnętrznej stronie jej uda. Ścisnęła i tak już ściśnięty żołądek, nie przyniesie przecież wstydu sobie i przyjaciółkom zachowując się jak dziecko. Pozwoliła więc pociągnąć się za ręce do odpowiedniej pozycji, bez śladu najmniejszego oporu.
- Ślubuję być wiernym członkiem Stowarzyszenia Sigma – powiedziała, dopełniając tym samym czterech przyrzeczeń.
Poczuła chłód packi na swoim gołym tyłku. Nie wiedziała, czy to Charlie czy Henry wykona pierwsze pięć i prawdę mówiąc, nie miało to żadnego znaczenia. I tak zrobią to bez litości, choćby tylko dlatego, że to ona była przywódczynią grupy. Podejrzewała nawet, że z tego powodu przyłożą się do zadania porządniej.
Pierwsze uderzenie było po prostu okropne. Cała powierzchnia tyłka w ułamku sekundy zmieniła się ze względnego spokoju w istne piekło. Było to równie okropne… nie, to było nawet gorsze niż pierwsze uderzenie packą, jakie otrzymała kilka lat temu. Lecz tempo lania było szybkie i efektowne, bez przedłużających się okresów oczekiwania pomiędzy uderzeniami. Ból gwałtownie się wzmagał, a potem nastąpiła przerwa, wyczekiwana a jednocześnie okropna, gdyż była tylko po to, by asystentki zamieniły się miejscami.
Tym razem zimne drewno dotknęło rozpalonej skóry, przynosząc krótkie wytchnienie w męce, podobnie jak gąbka nasączona zimną wodą. Lecz potem wszelkie pozory zniknęły, gdy spadł kolejny cios, rozpalając na nowo ogień, który rozszedł się po powierzchni skóry, a potem wniknął w głąb pośladków, by zagwarantować, że ta ceremonia przetrwa w pamięci długi czas. Podobnie jak u pozostałych trzech sióstr, ostatnie pięć plaśnięć wywołało stłumione okrzyki, choć usta próbowały pozostać zamknięte, by uniknąć tak dziecinnych hałasów.
Kiedy inicjacja dobiegła końca, wszystkie cztery dobrze wiedziały, że to packi wygrały pierwszą rundę. Czwórka z zebranej w kuchni piątki zdecydowanie wolałaby, żeby ten wieczór się już zakończył. Z drugiej strony piąta z nich – pani Rhenfeld, wydawała się nie mieć nic przeciwko temu, aby cała procedura potrwała jeszcze trochę.
Ponownie stanęły przed nią w szeregu, każda z jedną ręką przyciśniętą mocno do uda, by za nic w świecie nie zhańbić się pocieraniem tylnej części ciała, mimo palącej potrzeby, by sobie nieco ulżyć. W drugiej ręce każda z nich trzymała swoją packę.
- Dobra robota, drogie panie. Powinnyście być z siebie dumne. Doskonałe wykonanie, a jeszcze lepsze przyjęcie inicjacji. Można tylko marzyć, by wszystkie nowicjuszki wykazywały się taką postawą. Widziałam wiele razy, jak siostry pękały w takiej chwili i mazały się jak dzieci, błagając o litość, naprawdę widziałam to nieraz. Wy cztery jesteście ulepione ze znacznie twardszej gliny.
Spojrzały na siebie dodając sobie uśmiechem odwagi. Na wszystkich policzkach były ślady łez, lecz były to łzy odwagi, a nie porażki.
- Przejdźmy teraz do sprawy Richarda. Charlie, wystąp proszę.
- Dobrze, pani Rhenfeld – wystąpiła do przodu i gdy została ponaglona, dodała:
- Oto moja packa – i wyciągnęła przyrząd w kierunku pani Rhenfeld.
- Przyjmij pozycję.
Charlotta rozstawiła stopy na szerokość ramion i schylając się, dotknęła palców u nóg. Pani Rhenfeld zarzuciła jej szatę na plecy. Białe majtki wciąż plątały się gdzieś wokół kolan. Jej tyłek składał się z dwóch purpurowo czerwonych pośladków, które z pewnością będą krzyczeć z bólu przez kilka najbliższych dni.
Uderzenia wykonywane przez panią Rhenfeld były żwawe i bardzo skuteczne. Była wyższa, cięższa i bardziej muskularna od każdej z dziewcząt i każde jej uderzenie powodowało głośny krzyk. Jedyne, co ocaliło honor Charlotty to fakt, że przez cały czas udało jej się zachować pozycję i nie przesunąć się w przód ani o krok.
Nadeszła kolej Henrietty, a krótko potem Thomasine, by na ich rachunek dopisano po dziesięć razów. Po chwili trzy dziewczęta stały obok siebie, a łzy płynęły niepowstrzymanie po ich policzkach. W końcu przyszedł czas, by wraz z laniem czwartej pupy ten wieczór mógł się wreszcie zakończyć.
- Oto moja packa – ledwo słyszalne słowa wydobyły się spomiędzy zaciśniętych zębów.
- Dziękuję. Przyjmij pozycję.
Gdy razy spadały na jej bezbronne siedzenie, Wilhelminą targał dziwny konflikt; myśl, że to było zarówno najgorsze, jak i najbardziej ekscytujące lanie, jakie dotychczas otrzymała. Nie miała wyjścia jak tylko krzyczeć z bólu, nie dało się tego nie robić. A jednak mimo to każde uderzenie było cudownie ekscytujące. Był to dylemat, który trzeba będzie jak najszybciej rozwiązać, choć może nie w tym momencie. Jak na razie, jej przeraźliwie piekący tyłek przykuwał całą jej uwagę.
---oo0oo---
Zamknęły za sobą drzwi kryjówki i wreszcie mogły trochę odetchnąć, w stanie częściowego negliżu. Zapalone świece rzucały na ściany żółte światło i poruszające się ciemne cienie.
Henrietcie udało się zorganizować starą miskę i wielki dzbanek lodowatej wody. Ścierki nasączone zimną wodą i przykładane do tyłków przynosiły znaczną ulgę.
- Drogie siostry, zanim pozwolimy sobie na zbytni relaks, jest jeszcze jedna sprawa nie cierpiąca włoki.
Trójka dziewcząt spojrzała na swoją przywódczynię, jak gdyby z jej uszu nagle zaczęły wypełzać homary.
- Nie przychodzi mi do głowy nic, co nie mogłoby zaczekać do jutra, Will – powiedziała Henrietta.
- Akurat TO nie może czekać. Posłuchajcie.
Cała radość poprzedniej chwili przemieniła się nagle w lodowatą świadomość, że coś niedobrego się wydarzy.
- Dostałyśmy dzisiaj prawdziwie królewskie lanie. – Trzy głowy pokiwały z aprobatą. – To było najgorsze lanie jakie w życiu dostałam. I podobnie jak wy, mam już dość. Na dzisiaj. Ale przecież nie chcemy chyba, aby tak wyglądała nasza wspólnota.
Trzy pary oczu patrzyły nieco spode łba. Zaczynało się robić poważnie.
- Tom, czy nie przyłożyłam ci pięć razy porządnie tego wieczoru?
Thomasine pokiwała głową z powątpiewaniem, to było przecież oczywiste.
- Kiedy nadeszła moja kolej, ty trzymałaś mnie na plecach – a więc nie miałaś szansy ani raz mnie walnąć. Ani raz! Jesteśmy siostrami, a teraz jest między nami niewyrównany rachunek. Ja uderzyłam cię pięć razy, a ty mnie wcale. To wieczór naszej inicjacji, jedyny wieczór kiedy mamy szansę to jeszcze naprawić.
Podniosła packę z wyrzeźbionymi na uchwycie literami SW.
- Oto moja packa.
Thomasine zagryzła wargi i uśmiechnęła się krzywo. Widziała jasno, do czego zmierza Wilhelmina. I miała rację – miały wobec siebie poważny dług. I tylko dzisiaj można było go wyrównać, bez późniejszego niesmaku, jakby to wszystko było nadrabiane.
- Przyjmij pozycję – powiedziała cicho, prawie szeptem.
Nie było potrzeby, by dokonywać manewrów z ubraniem Wilhelminy. Miała na sobie tylko stanik i bluzkę.
Schyliła się, sięgając palców stóp. Jej tyłek miał prawie godzinę, by wydobrzeć, ale dotknięcie drewna spowodowało natychmiastową reakcję. Ścisnęła z bólu pośladki.
Zanim ostatnie, piąte uderzenie wylądowało, sama nie wiedziała, co było bardziej szalone: proszenie się o ten dodatkowy ból czy ból sam w sobie.
Wstała i przyłożyła zaofiarowaną jej mokrą serwetkę na świeże siniaki, które pojawiły się na siniakach powstałych na jeszcze wcześniejszych siniakach.
- Dziękuję ci, siostro Tom. Dług między nami został spłacony.
Thomasine podniosła swoją packę i powiedziała do Henrietty:
- Oto moja packa.
W ten sposób szybko dotarły do nieco niechętnej Charlotty, która wręczyła swą packę Wilhelminie. Krąg się ostatecznie zamknął, żadna z sióstr nie miała już długu wobec innej.
Kilka kolejne godzin spędziły na przykładaniu do pośladków ścierek nasączonych zimną wodą, która stopniowo stawała się letnia. Śmiejąc się wesoło, gawędziły bez końca o poprzednich wspólnych przygodach i porównując je do tego wieczoru. Zgodziły się, że tym razem zostały pokonane.
Potem, już sama w łóżku, Wilhelmina długo rozmyślała nad tym, dlaczego najgorsze bicie, jakie jej się do tej pory zdarzyło, było równocześnie najlepsze. I z tym nierozwiązanym konfliktem w umyśle, odpłynęła w głęboki sen.
---oo0oo---
Na ich pierwszym oficjalnym spotkaniu był tylko jeden temat dyskusji.
Siedziały po czterech stronach stolika do gry w karty, a ich packi stały równo ustawione w pustej biblioteczce. Duża świeca ustawiona na środku stolika była jedynym źródłem światła. Przy tym oświetleniu ich granatowe peleryny wydawały się czarne, a żółte, własnoręcznie wykonane naszywki z logo Sigma kontrastowały jasno na ich tle.
- Ona również przygotowuje się do egzaminów wstępnych na Oxford. Dużo się razem uczymy. Byłaby świetną kompanką w naszym stowarzyszeniu – powiedziała Charlotta.
- Wiesz Charlie, ona jest rzeczywiście niezła. Ale kiedyś była prawą ręką Heleny Bott, prawda? – zapytała Henrietta, wprawiona w zakłopotanie faktem, że były wróg chce nagle wstąpić w szeregi przyjaciół.
- Czasy się zmieniają, Henry. Mówi, że kiedy Bottowie wyprowadzili się w ubiegłym roku, ona bardzo chciała przyłączyć się do Banitek, ale jakoś nigdy nie miała szansy o to poprosić.
- Ale przecież, jak już Tom to zauważyła, ona ma tyłek ze szkła! Kiepska z niej będzie siostra – zaprotestowała Wilhelmina, przypominając sobie jak pewnego razu Helena i Violet otrzymały lanie razem z Banitkami. Przy tej okazji nie trzeba było wiele, by Viole beczała jak dziecko.
- Racja, Will – zgodziła się Thomasine. – Wobec tego, jeśli odmówi inicjacji, nie może być naszą siostrą. To proste.
- Rozmawiałaś z nią już o uroczystości inicjacji, Charlie?
- Jeszcze nie.
- W takim razie porozmawiamy z nią o tym razem, ty i ja. Możesz zorganizować
nasze spotkanie?
- Jasne. Jutro po południu uczymy się razem u mnie w domu. Wpadnij na herbatę.
A potem wszystkie usiadły, by zastanowić się, jak to będzie mieć Violet Hickson za siostrę… Ma się rozumieć, jeśli uda jej się przebrnąć przez rytuał inicjacji…
---oo0oo---
Matka Charlotty poprowadziła Wilhelminę do salonu w przedniej części domu, gdzie odbywała się sesja powtórek przed egzaminem.
Na stoliku deserowym stały trzy filiżanki i spodki oraz talerz z kilkoma małymi ciasteczkami. Zapowiadało się bardzo przyjemne popołudnie.
Charlotta siedziała w małym fotelu, obłożonym książkami i notatkami, Violet w drugim, podobnie zagraconym.
Rzuciły krótkie „cześć” na powitanie. Wilhelmina usiadła na kanapie i uważnie przyglądała się Violet. Jasne włosy obcięte „na boba”, wielkie ciemne oczy i małe mocno czerwone usta – twarz, która złamie serca wielu adoratorom, zanim dziewczyna się ustatkuje i wyda za mąż.
Dziewczyny przysunęły się do stolika, by – korzystając z gościnności gospodyni
– wykorzystać odpowiednio zawartość filiżanek i talerza.
- Charlie mówi, że chciałabyś dołączyć do Stowarzyszenia Sigma – stwierdziła Wilhelmina, choć zabrzmiało to bardziej jak pytanie.
- Zawsze mnie intrygowały wszelkie stowarzyszenia. A to wydaje się świetną okazją, prawdopodobnie jedyną, żeby do jakiegoś wstąpić.
- Jesteśmy bardzo małą grupą.
- Ale będziecie urządzać przyjęcia, wspólne nocowania, tańce i te wszystkie rzeczy, prawda?
- Przypuszczam, że tak.
Violet uśmiechnęła się.
- Brzmi to jak naprawdę niezła zabawa.
- Powiedz jej o ślubowaniu, Will.
- W takim razie zdajesz sobie sprawę, że aby wstąpić do stowarzyszenia, trzeba przejść inicjację? – zapytała Wilhelmina.
Violet zmarszczyła usta:
- Jestem świadoma, że istnieją takie zwyczaje.
- A packa? Wiesz coś o pacce?
Pojedyncze kiwnięcie głową.
- By wstąpić do naszego stowarzyszenia, należy najpierw przejść bolesną ceremonię. Ja… Myślałam, że ty… Jakby to ująć?... Myślałam, że masz niską tolerancję…
- Myślisz, że to dlatego beczałam wtedy jak dziecko, kiedy wszystkie dostałyśmy pasem od twojego ojca?
Violet przypomniała sobie odbywające się we wsi co rok przedstawienie zrujnowane przez sześć dziewcząt. Ceną jaką zapłaciły za ten sukces były palące niemiłosiernie tyłki.
- Rzeczywiście wierzgałaś wtedy niemożliwie.
- Musiałam chronić Helenę. Była po mnie, ale wiedziałam, że ona tego nie zniesie. Gdyby była jedyną wrzeszczącą i wierzgającą osobą, postawiłoby ją to
w naprawdę brzydkim świetle. Więc ja wrzeszczałam wtedy po to, by tak nie rzucało się w oczy, gdy ona będzie to robić. Byłam wówczas wobec niej bardzo lojalna.
- Więc tylko to odgrywałaś?
Violet spojrzała w oczy Wilhelminy intensywnie:
- Czasami musimy udawać, że jest to nie do zniesienia. A czasem po prostu rzeczywiście nam się to nie podoba.
Charlie wypuściła powietrze z zaciśniętych ust.
- Rodzice byli dla mnie bardzo surowi. Prawdę mówiąc, potrafię wziąć solidne lanie bez mazgajenia się. Jeśli jestem odpowiednią osobą na kandydatkę, czy możemy to zrobić w piątek? – zapytała Violet.
- Jeśli uda nam się do tego czasu zdobyć nową packę, piątek będzie świetny – powiedziała Charlotta.
- A więc niech będzie piątek – zdecydowała Wilhelmina.
Skierowały swoją uwagę na ciasteczka i filiżanki z herbatą. Dwa słowa przewijały się jak mantra przez głowę Wilhelminy z szokującym niedowierzaniem: „Ona wie!” Jej sekret, tak skrzętnie skrywany przez całe życie
przestał być sekretem...
Gdy to wielkie umysłowe oszołomienie w końcu trochę się uspokoiło, pojawiły się w jego miejsce szczegóły dotyczące najbliższego piątku.
---oo0oo---
Wnętrze było oświetlone świecami, a czwórka dziewcząt w długich pelerynach miała kaptury naciągnięte na głowy. Kanapę i fotele odsunięto pod ścianę, aby na pustym środku pomieszczenia mogła się odbyć uroczystość inicjacji.
- Charlie, zanim przyprowadzisz kandydatkę, musimy podjąć pewną decyzję.
Pozostała trójka przerwała swoje czynności i spojrzała na nieufnie na swą przywódczynię. Zaproszenie do podejmowania decyzji zazwyczaj miało nieprzyjemne konsekwencje.
- Czy chcemy, aby Violet była nam równa? – zapytała Wilhelmina.
- Oczywiście – powiedziała Henrietta. – Jak inaczej sobie to wyobrażasz?
- Jeśli miałybyśmy nie być sobie równe, wtedy my byłybyśmy starszymi siostrami, a ona juniorką. Jedyną juniorką wśród nas – taka była opinia Thomasine.
- Więc pomyślcie. Jeśli mamy być seniorkami, a ona jedyną juniorką, wtedy damy jej lanie i na tym się sprawa zakończy – podpowiadała Wilhelmina.
- I tak ma przecież być – odpowiedziała nieco zdezorientowana Thomasine. – Mimo to będzie nam równa. Bez sensu, żebyśmy miały jedną juniorkę.
- Jeśli ma być nam równa, wtedy po zakończonej inicjacji wszystkie będziemy miały wobec niej dług! – powiedziała Wilhelmina ostrożnie, lecz z naciskiem.
- O kurczę… o nie… - wyksztusiła Henrietta gdy wreszcie to do niej dotarło. – Więc mamy pozwolić, żeby nam oddała?
- Charlie, masz jakiś lepszy pomysł? Jest jakieś inne wyjście?
- Nie. Mój tyłek miał nadzieję na tydzień bez sińców. Ale jakoś będzie musiał znieść te kolejne pięć razów. Biorąc pod uwagę, że jej pupa dostanie dwadzieścia…
- Dobrze, w takim razie przyprowadź ją – zarządziła Wilhelmina z całym autorytetem przywódczyni poważnego stowarzyszenia.
---oo0oo---
Cztery krzesła od stolika do kart przestawiono pod biblioteczkę, siedziały na nich cztery dziewczyny w kapturach. Piąta, również w kapturze, stała zwrócona twarzą do nich.
- Nowicjuszko, czy przyszłaś tutaj z własnej i nieprzymuszonej woli? – zapytała Wilhelmina.
- Tak, siostro – odpowiedziała Violet.
- Nowicjuszko, czy będziesz zawsze przestrzegać zasad Stowarzyszenia Sigma?
- Tak, siostro.
- Nowicjuszko, czy jesteś gotowa na inicjację?
- Tak, siostro.
- Siostro Charlotto, zaprezentuj nowicjuszce jej packę.
Charlotta wstała i wręczyła Violet nową packę.
- Ta packa jest oznaczona literami SV – Sigma Vio… Sigma Vic, żebyś wiedziała, że należy do ciebie. Jest to jedyna packa, która będzie używana na
twoim tyłku, dopóki jesteś siostrą. Rozumiesz?
- Rozumiem.
Wilhelmina wstała z miejsca.
- Jesteś gotowa?
Violet została wcześniej poinstruowana co do właściwej odpowiedzi.
- Ślubuję być wiernym członkiem Stowarzyszenia Sigma – wyszeptała.
- Przyjmij pozycję – zadyrygowała Wilhelmina.
Violet ustawiła stopy w odpowiedniej pozycji, a potem schyliła się i złapała za kostki. Wilhelmina złapała za dół jej szaty, spódnicy i halki jednocześnie, po czym zaciągnęła je ponad jej talię. Następnie zsunęła majtki w dół.
Violet była posiadaczką małej, sterczącej dumnie do tyłu pupy. „Założę się, że na takiej małej pupie cały ból musi się koncentrować w jednym miejscu” – pomyślała Wilhelmina.
Packa, tej samej wielkości i wagi co pozostałe cztery, była większa niż obydwa
blade, niemalże białe pośladki dziewczyny. Charlotta poklepała je lekko, obierając cel. Violet zagryzła wargi.
Zamach w tył w wykonaniu Charlotty sięgnął daleko poza jej głowę. A potem nastąpiło potężne pchnięcie w przód. Plaśnięcie odbiło się echem od kamiennych ścian. Pomieszczenie było niemalże dźwiękoszczelne, ale to chyba lepiej, że akurat nikogo nie było w domu.
Pięć następujących po sobie uderzeń szybko przemieniło białe pośladki w intensywnie czerwone.
Violet trzymała się kurczowo za kostki i kiwała lekko w tył i w przód. Nie będzie tak łatwo, jak jej się wydawało.
- Wstań – poleciła Wilhelmina.
Tego się nie spodziewała. Wyprostowała się powili, krzywiąc się, gdy ten ruch wywołał świeżą falę bólu w pośladkach.
- Będziesz naszą siostrą. A między siostrami nie powinno być długów.
Wyglądała na zaskoczoną.
- Przyłożyłam ci pięć razy. W tym momencie mam u ciebie dług – wyjaśniła Charlotta. – Oto moja packa.
Violet wzięła przyrząd do ręki.
- Mam cię teraz uderzyć pięć razy?
Wilhelmina pokiwała głową.
- Musisz w to włożyć całą energię. Inaczej przyniesiesz hańbę stowarzyszeniu.
Twarz Violet rozpromieniła się.
- Myślę, że to się świetnie składa – spojrzała na Charlottę. – Przyjmij pozycję, siostro.
Charlotta, gdy już stała w wypiętym gołym tyłkiem, otrzymała od Violet pięć zaskakująco kunsztownych razów. Może brakowało jej nieco wagi i wzrostu, lecz z powodzeniem rekompensowała to techniką. Gdy ostatni cios wylądował, Violet położyła rękę na dolnej części pleców Charlotty, by zatrzymać ją na miejscu i dokonała inspekcji obrażeń.
- O rany, siostro. Myślę, że na obu pośladkach robią ci się piękne bąble.
Spojrzała na Wilhelminę:
- Czy według ciebie, włożyłam w to wystarczająco dużo energii?
Charlotta wstała, z twarzą wyrażającą szok i niedowierzanie. Skąd, do diabła, ona miała tyle siły? Pokuśtykała na swoje krzesło, wcześniej umieszczając swoją packę z powrotem w biblioteczce.
Kolejne pięć razów wykonała Henrietta i powolna akumulacja okropnego bólu sprawiła, że Violet zaczęła krzyczeć pod koniec tej serii. I tak się złożyło, że Henrietta też dwa razy krzyknęła pod koniec pięciu razów zwróconych jej z nawiązką przez Violet. Wilhelmina miała okazję widzieć obie pupy i była pewna, że ta należąca do Henrietty wyglądała nawet na bardziej poturbowaną od Violet, pomimo różnicy w ilości razów, jakie otrzymały.
Jednak, gdy Thomasine wykonywała jej serię pięciu ciosów, spadły one na bardzo już piekący tyłek Violet. Być może Thomasine nie mogła się poszczycić zaawansowaną techniką, ale jednak to ona posiadała najsilniejsze ramię z całej czwórki i każdy z jej ciosów wywoływał bardzo satysfakcjonujący głośny wrzask. Gdy przyszła kolej na Violet by spłacić dług, zrobiła to co do grosza. Thomasine bardzo się zdziwiła, że pięć uderzeń wykonanych przez tak filigranową dziewczynę może wywołać tak intensywny ból. Przełykała łzy, gdy wracała na miejsce.
Wilhelmina i Violet stanęły twarzą w twarz.
- Wszystko ok – powiedziała Violet, mrugając oczami, w których formowały się łzy – Mój tyłek od tego nie pęknie. Z pełną energią, dobrze?
Wilhelmina uśmiechnęła się:
- Bardziej się boję o swój… Przyjmij pozycję.
Kiedy ubranie Violet zostało ponownie przystosowane do czwartej i finałowej rundy, Wilhelmina spojrzała na pupę koleżanki i wiedziała, jak bardzo musi już boleć. Violet zmobilizowała do obrony całą siłę woli, będzie jednak musiała ulec w obliczu przytłaczającej przewagi liczebnej razów.
Wilhelmina obserwowała też dokładnie Violet, gdy ta wykonywała piętnaście uderzeń. Nie miała czasu, by poeksperymentować i sprawdzić, czy rzeczywiście miała rację, lecz wydawało jej się, że wie w jaki sposób Violet wykonywała razy, że przyniosły one tak wspaniałe rezultaty. Zaraz sprawdzi swoją teorię w praktyce i w ten sposób szybko się dowie, czy udało jej się złamać tę tajemnicę.
Obierając cel przed zadaniem ciosu, wyciągnęła packę nieco dalej w prawo niż zazwyczaj. Teraz należało włożyć całą siłę, uderzyć i natychmiast gdy packa zetknie się z ciałem, przeciągnąć płasko drewnianą powierzchnią o jakieś pół cala po krągłych pośladkach.
Gwałtowne podskakiwanie w miejscu i skandowanie „auć, auć, auć”, które było wynikiem tego eksperymentu, potwierdziło jej przypuszczenia. Właśnie w ten sposób Violet osiągała tak gwałtowną reakcję swych ofiar.
Wilhelmina uśmiechnęła się zwycięsko pod nosem. Wykonała kolejny cios osiągając równie satysfakcjonujący efekt, tym razem gwałtownego kurczenia i rozkurczania dłoni i pośladków. Kiedy skończyła, przytrzymała chwilę Violet w pozycji.
- Siostro Vic, szczerze wierzę, że będziesz miała piękne pęcherze na obu pośladkach.
Violet wstała, łzy płynęły strumieniem po jej twarzy. Kiwnęła na Wilhelminę.
- Dobra robota, siostro. Teraz moja kolej?
- Oto moja packa.
- Może ci się to spodoba – powiedziała, uśmiechając się przez łzy do Wilhelminy – Przyjmij pozycję.
Można coś robić z pełną energią, ale można też coś robić z PEŁNĄ energią. Violet wykonała swoje pięć z taką werwą, że jej stopy prawie odrywały się od ziemi za każdym razem. Już przy drugim uderzeniu udało jej się wydobyć z Wilhelminy głośne „auć, auć, auć” a przy piątym prawdziwy wrzask…
Wilhelmina wstała i popatrzyła Violet prosto w twarz. U obydwu na policzkach widniały ślady łez.
- Mam szczerą nadzieję, że nigdy nie będę musiała otrzymać od ciebie pełnej dwudziestki, siostro Vic – powiedziała Wilhelmina.
- I ja mam dokładnie taką samą nadzieję – odparła Violet.
Uścisnęły się nawzajem przez chwilę.
A potem pojawił się dzban z lodowatą wodą. Jedzono też przekąski i pito napoje, wymieniając się plotkami i ploteczkami oraz opatrując rany mokrymi ścierkami.
Najwyraźniej Violet będzie się czuła w Stowarzyszeniu Sigma jak u siebie w domu.
---oo0oo---
Około tydzień później Wilhelmina prawie zderzyła się z Violet na High Street. Jak na tą porę roku, dzień był wyjątkowo zimny i obie miały na sobie wełniane płaszcze chroniące przed ostrym wschodnim wiatrem.
- Co z niespodzianka, Vic. Masz ochotę na kawę i pączka? – zapytała Wilhelmina.
- Czemu nie? To słodkie z twojej strony, Will – uśmiechnęła się Violet.
Kilka minut potem siedziały naprzeciw siebie w rogu nieco zatęchłej kawiarni zwanej Olde Tea Shoppe i sączyły gorące napoje.
- Wiesz, muszę ci zadać pytanie – powiedziała Wilhelmina.
- Ależ bardzo proszę. Wal śmiało.
- Co miałaś wtedy na myśli mówiąc, że niektórzy muszą udawać, że nie lubią dostawać lania? Przecież nikt chyba nie lubi, gdy zadaje mu się ból.
Violet pochyliła się do przodu, jakby oferowała stawkę w jakimś poufnym interesie.
- Zróbmy tak. Czy jeśli ja powiem ci pierwsza, kiedy i jak odkryłam, że lanie może być… ciekawe, czy ty powiesz mi, jak to było z tobą?
Wilhelmina siedziała kompletnie zaskoczona.
- Ja miałam sześć lat. A ty? – zaoferowała się Violet.
Wilhelmina przełknęła kilka razy ślinę, próbując odzyskać panowanie nad swoimi strunami głosowymi.
- Nie musisz nic mówić. To i tak widać – kontynuowała Violet.
Głęboki różowy rumieniec wystąpił na policzki Wilhelminy.
- O jejku, no powiedz, na pewno nigdy o tym nikomu nie mówiłaś. Myślisz, że jesteś jedyna… - poklepała Wilhelminę po ręce. – Nie martw się, to będzie nasza tajemnica. Ale to dość oczywiste, nie sądzisz?
- Oczywiste? – zapytała słabo.
- Ty i Banitki zawsze jakimś sposobem pakowałyście się w porządne lanie z tej czy innej ręki. A kiedy przyznałaś się do tego numeru z syropem i pierzem tylko po to, żeby Helena dostała w skórę, dla mnie wszystko stało się jasne. Nikt się nie pisze na lanie pasem takie jak tamto, jeśli istnieje choćby mała szansa, by go uniknąć. A ty zrobiłaś wszystko, by mieć pewność, że wszystkie drogi ucieczki zostały zamknięte dla nas wszystkich.
- O rany.
- Słuchaj. Lubię cię i wydaje mi się, że ty mnie też. I wcale nie jesteśmy jakimiś dziwadłami. Naszym obowiązkiem jest dopilnować, żeby wszystkie siostry ze Stowarzyszenia Sigma miały konkurentów, którzy lubią dawać lanie dziewczynom.
- Konkurenci? Chłopcy? Chłopcy lubiący dawać lanie…?
- Wielu jest takich, wiesz? Musisz wpaść czasami do Klubu Jeździeckiego. Ale oni nie są w tym zbyt dobrzy. Z wyjątkiem mojego brata – był z niego kawał drania, gdy rodzice kazali mu mnie pilnować, kiedy gdzieś wychodzili.
- O Boże.
- Powiedz, całowałaś się kiedyś z chłopakiem?
Wilhelmina pokręciła głową.
- To nie jest aż tak okropne, jak wmawiają nam rodzice. Prawdę mówiąc, nawet całkiem miłe. Nie możesz jednak się spodziewać, że chłopak zleje ci tyłek, zanim nie pozwolisz mu się pocałować.
- Ale chłopcy mogą się za bardzo napalić, prawda? Wszyscy tak przynajmniej mówią…
- Nie, jeśli im na to nie pozwolisz.
- Acha.
- Wróćmy jednak na razie do strony praktycznej.
- Praktycznej? Praktycznej strony czego?
Wilhelmina zaczęła się niepokoić, gdzie ta rozmowa może je zaprowadzić.
- Nie możemy użyć kryjówki Stowarzyszenia, jeśli nie wszyscy są obecni.
- Po co miałybyśmy…? Po co używać…? Nie rozumiem.
- Jestem ci coś winna za to lanie pasem od twojego ojca – powiedziała cicho, lecz z naciskiem.
- Jesteś mi winna?
- Jesteśmy teraz siostrami. Mam jeszcze w domu tą trzcinę, której używał na mnie mój brat.
- Naprawdę?
- Dwanaście razów powinno wystarczyć. To wyrówna nasze rachunki.
- Dwanaście?
- A ponieważ jesteśmy teraz siostrami Stowarzyszenia Sigma, ty będziesz musiała natychmiast mi za to odpłacić.
Nastąpiła krótka chwila milczenia, w której ważyły się losy tej oferty. Wilhelmina spojrzała uważnie na tą małą diablicę o wyglądzie blond aniołka siedzącą naprzeciwko.
- Myślę, że jest to jak najbardziej do zaakceptowania – powiedziała w końcu.
- Myślisz, że to dobry plan?
- Jeden z najlepszych, jakie w życiu słyszałam.
- Jutro między dziesiątą a dwunastą mam cały dom do własnej dyspozycji.
- W takim razie będę o dziesiątej.
- Tylko nie każ mi czekać. Czekanie mnie irytuje. A zapewniam, że nie chciałabyś dostać ode mnie trzciną, gdy jestem zirytowana.
- Dobra.
---oo0oo---
Wilhelmina spóźniła się czterdzieści pięć minut na spotkanie zaplanowane na dziesiątą. Violet mocno się zirytowała.
---oo0oo---
Piątka dziewcząt obsiadła dookoła stolik do gry w karty. Dawno nie używane i prawie zapomniane krzesło z zestawu jadalnego zostało nieoczekiwanie przywrócone do łask i dołączyło do czterech z zestawu od stolika.
Thomasine zaproponowała nową zasadę, że gdy jedna z sióstr zasłuży na lanie za takie wykroczenie jak naruszenie etykiety lub coś równie gorszącego, pozostałe nie będą miały wobec niej żadnego długu. Zostało to zaakceptowane jednogłośnie. Wtedy Thomasine natychmiast zażądała, by Wilhelmina godnie przyjęła od niej pięć razów za zignorowanie jej koło kawiarni Olde Tea Shoppe w ostatni piątek, a kolejne pięć za utrzymywanie, że w ogóle Thomasiny nie widziała.
Wilhelmina zaakceptowała karę z honorem, gdyż przypomniała sobie, że w piątek była w tak głębokim szoku, że mogła Thomasiny rzeczywiście nie zauważyć.
Potem nadszedł czas, by przedyskutować inne sprawy.
- Myślę, że najwyższy czas wyprawić naszą pierwszą imprezę towarzyską – zaopiniowała Violet.
- Imprezę towarzyską? – zapytała Charlotta.
- Tak. Właśnie to robią stowarzyszenia. Mogłybyśmy zrobić imprezę w ogrodzie – powiedziała Henrietta.
- U nas jest wielki ogród – powiedziała Wilhelmina. – Za duży dla nas pięciu.
- Mogłybyśmy zaprosić potencjalne kandydatki do Stowarzyszenia – powiedziała Thomasine. – Znam ich kilka.
- Chłopców też – powiedziała Violet.
- Chłopców? Jakich chłopców? – zażądała Henrietta.
- Mogłybyśmy zaprosić tylu chłopców, żeby wystarczyło po jednym dla każdej z nas.
- Boże święty, Vic, to już trochę za wiele – wyksztusiła oburzona Henrietta.
- Nie, Henry – Wilhelmina interweniowała. – Moi rodzice przecież będą służyć jako przyzwoitki. Pewnie sprowadzą tyle posiłków, żeby każda z nas miała osobistą asystentkę, już ja ich znam. Nie martw się, będzie ok.
- W takim razie dobrze. – Lecz ton jej głosu jasno wskazywał, że gdzieś w głębi duszy miała głębokie wątpliwości dotyczące imprez towarzyskich, na które zaproszeni są chłopcy.
---oo0oo---
Podczas imprezy, duża część aktywności przebiegała poza główną sceną. A to dzięki rodzicom, którzy wiedzieli, że nie wolno im wtrącać się do pewnych spraw, a jednak chcieli mieć pewność, że wszystko potoczy się tak, jak powinno, gdy dwanaście dziewcząt i dwanaście chłopców zbiera się w jednym miejscu, by bawić się wspólnie. Przyjęcie odbyło się w ogrodzie Watsonów. Siostry mądrze trzymały w tajemnicy fakt, że ta impreza ogrodowa w rzeczywistości była imprezą towarzyską Stowarzyszenia.
Nowoczesną muzykę zapewnili wszystkim pani Marsh na pianinie i pan Rhenfeld na banjo. Próbom tańca w nowoczesnym stylu towarzyszyły salwy śmiechu i gromkie wybuchy radości.
W ciągu zaledwie pół godziny trzy z dziewcząt otrzymały wezwanie, by stawić się następnego dnia u pani Rhenfeld na małą pogawędkę na temat odpowiedniego zachowania, które przystoi młodym damom. Wiadomość szybko rozeszła się wśród pozostałych dziewcząt i nie odnotowano kolejnych przypadków niestosownego zachowania.
Z wyjątkiem jednego, którego pani Rhenfeld była stuprocentowo świadoma, lecz postanowiła milczeć na ten temat.
Richard nieśmiało zbliżył się do Wilhelminy.
- Wciąż jesteś na mnie zła za to, że poprosiłem cię o pójście ze mną na szkolną zabawę? – zaryzykował to otwierające konwersację pytanie.
- Nie byłam na ciebie zła – uśmiechnęła się.
- Z tą siekierą w dłoni wyglądałaś na dość wściekłą… - zauważył.
- To był po prostu głupi kawał. Przepraszam, nie chciałam ci zrobić żadnej krzywdy.
- Głupie kawały mogą czasami doprowadzić do poważnych kłopotów – stwierdził z oburzeniem.
- Wiem. Już wiele razy wpakowałam się w gorącą kąpiel z powodu tego typu kawałów – przybrała skromny wyraz twarzy.
- Ciesz się, że nie dostałaś lania za tamten wybryk – powiedział pół żartem, pół serio.
- Dostałam – Zacisnęła usta i twardo spojrzała mu prosto w oczy.
Przez chwilę panowała niezręczna cisza.
- Wciąż chcesz, żebym poszła z tobą na zabawę? – zapytała zmyślnie.
- O tak, bardzo! – zawołał może nieco zbyt energicznie i zaraz się zarumienił.
- Świetnie będzie pójść z tobą – powiedziała, po czym pochyliła się w jego stronę i pocałowała go miękko w policzek.
Nawet jeśli pani Rhenfeld to zauważyła, z premedytacją patrzyła w drugą stronę, udając, że nic nieodpowiedniego nie zaszło.
Rozdział 10
Na każdym przyjęciu ogrodowym może się tak zdarzyć, że pomiędzy uczestnikami nastanie na chwilę niezręczna cisza – szczególnie kiedy prowadzi się poważną rozmowę pod czujnym okiem pani Rhenfeld, tak jak tego próbowali Richard i Wilhelmina.
Była to pierwsza impreza towarzyska zorganizowana przez Stowarzyszenie Sigma. Lub raczej miała to być impreza. Szkoda tylko, że pan i pani Watson dołożyli wszelkich starań, by przemienić ją w grzeczne przyjęcie ogrodowe. Takie, które byłoby odpowiednie dla bardziej dojrzałej młodzieży, a nie młodych nastolatek dzierżących packi.
Tak więc, ni mniej, ni więcej jak dwanaście dziewcząt i dwanaście chłopców wymieszało się w sporą gromadę na wielkim wypielęgnowanym trawniku, a niemalże ta sama ilość osób dorosłych dozorowała, by to mieszanie się było one odpowiedniej i delikatnej natury. Było więc ciasto, napoje gazowane, kanapki, a nawet muzyka w wykonaniu duetu na pianinie i banjo.
Wilhelmina w końcu podjęła decyzję, że rozmowa z Richardem była absolutnie niezbędna i nie dało się jej dłużej odkładać.
- Wciąż chcesz, żebym poszła z tobą na zabawę? – zapytała zmyślnie.
- O tak, bardzo! – zawołał może nieco zbyt energicznie i zaraz się zarumienił.
– Świetnie będzie pójść z tobą - powiedziała, po czym pochyliła się w jego stronę i pocałowała go miękko w policzek.
- O rany, czy ktoś to widział? – jego głowa obracała się gwałtownie na wszystkie strony, próbując zauważyć, czy jakieś groźne spojrzenie któregoś z obserwujących rodziców nie spoczywa na nich.
- Nie, nie sądzę.
- Myślałem, że jesteś zagorzałą przeciwniczką wszelkich ckliwości tego typu!
- To nie było ckliwe.
- Nie, to było słodkie. Mogę cię odprowadzić do domu po lekcjach w piątek?
- Ale żadnego bez całowania i klejenia?
- Oczywiście, że nie.
- W takim razie będzie mi niezwykle przyjemnie – uśmiechnęli się do siebie promiennie jak zakochane szczeniaki.
Tym razem on pochylił się i pocałował ją w czoło. Pani Rhenfeld niemalże
wychodziła z siebie ze szczęścia. Szybko odwróciła głowę, aby nikt nie mógł jej zarzucić, że niewłaściwie wykonywała swe obowiązki przyzwoitki.
Wiedziała, że Richard ma zapewnioną przyszłość. Został już przyjęty do szkoły medycznej i w kiedyś powróci do wioski, by partnerować swemu ojcu w praktyce. Ojciec powoli zacznie przekazywać swych pacjentów pod jego opiekę tak, aby miał wreszcie więcej czasu na to, co naprawdę się liczy w życiu: poprawienie swego wyniku w grze w golfa.
Jak by się to wszystko wspaniale poukładało, gdyby ta mała kokietka Wilhelmina została partnerką życiową jej ulubionego siostrzeńca. Pani Rhenfeld niemalże odpłynęła, zanurzywszy się w ten doskonały obraz błogości malujący się w jej umyśle.
---oo0oo---
Trzy nowicjuszki stały przed stołem w piwnicy domu Henrietty, w którym poza zgromadzonymi tam siostrami nie było nikogo. Wilhelmina siedziała zwrócona twarzą do nich. Pozostałe siostry Sigma stały w szeregu pod ścianą. Atmosfera oczekiwania na to, co tym razem przyniesie ceremonia sprawiła, że osiem brzuchów aż ściskało się ze zdenerwowania.
Przyjęcie w ogrodzie objawiło trzy potencjalne kandydatki i tak się jakoś przypadkowo złożyło, że wszystkie trzy były młodsze o rok od Wilhelminy i jej przyjaciółek.
- Wiecie chyba, jak wygląda… eee… nasza ceremonia ślubowania, prawda?
Trzy głowy pokiwały, ponieważ na stole, przed ich wzrokiem leżały trzy nowiutkie packi. Packi tak szerokie, że z powodzeniem pokryją pośladki każdej z nich od góry do dołu i tak długie, że wystarczą na obydwa pośladki jednocześnie. Rozumiały również, że dla każdej z nich była przeznaczona jedna packa. Nie spodziewały się jednak, że ich nowe insygnia będą wyglądać tak groźnie.
- Czy przyszłyście tutaj z własnej i nieprzymuszonej woli?
- Tak, siostro Will – odpowiedziały chórem.
Wilhelmina wstała i wręczyła każdej z nich jej osobistą packę.
- Każda z was będzie pod opieką własnej Starszej Siostry. Wasza Starsza Siostra sprawdzi jak bardzo jesteście zdeterminowane, by wstąpić w szeregi Stowarzyszenia. Odbędzie się to poprzez zastosowanie packi na waszym tyłku. Dziesięć razy.
Cisza była tak gęsta, że można ją było niemalże ciąć nożem. Nastała grobowa cisza.
- Jeśli któraś chce zmienić zdanie, może teraz wyjść.
Nikt się nie poruszył.
- A więc rozpocznijmy ceremonię.
Henrietta, Thomasine i Charlotta przyjęły w milczeniu pozycje, podczas gdy Violet obserwowała rozgrywającą się scenę.
- O kurczę – wyszeptała cicho i nie wiadomo dlaczego.
Ceremonia inicjacji rozpoczęła się.
---oo0oo---
Gdy Wilhelmina wychodziła ze szkoły, Richard już czekał na nią pod bramą. Żwawym krokiem skierowali się w kierunku wioski, dogłębnie świadomi, że szkolne plotkary gapiły się na nich, szukając najlżejszych choćby wskazówek do potencjalnego skandalu.
Dopiero gdy poczuli się względnie bezpiecznie przechodząc przez park, Wilhelmina ujęła rękę Richarda w swoją.
Rozmowa dotyczyła głównie ich rodzin i wspólnych znajomych. Zręcznie manipulując słowami, Wilhelmina dowiedziała się, że Richard jako dziecko nie dostawał lania, lecz kilka razy zdarzyło mu się odczuć gniew dyrektora szkoły na swoim tyłku, wyrażony za pomocą wielkiej packi. Richard natomiast był wniebowzięty, gdy się dowiedział, że Wilhelmina dostawała lanie od rodziców dużo częściej niż tylko sporadycznie.
Rozstali się pod furtką do domu Wilhelminy. Wymienili lekki przelotny pocałunek na do widzenia. Mimo że był przelotny, obydwoje zauważyli jednak, że również niezwykle przyjemny.
---oo0oo---
Następnego ranka Wilhelmina i Violet siedziały po przeciwnych stronach stolika przy oknie w Olde Tea Shoppe.
- No powiedz że coś wreszcie, Will. O tobie i Richardzie. Chociaż trochę – Nietknięty eklerek leżał na talerzu przed Violet, a nietknięta filiżanka herbaty delikatnie rozwiewała swój aromat ponad białym lnianym obrusem. W obliczu takich rewelacji, jedzenie i picie musiało czekać.
- Tak prawdę mówiąc, nie za bardzo jest o czym mówić. Wróciliśmy razem do domu. Na skróty przez pola za świetlicą – jagodzianka Wilhelminy miała jedno małe skubnięcie z brzegu. Młode dziewczęta zawsze pouczano, by nie jadły w sposób mogący sugerować zbytnią zachłanność.
- Wybraliście drogę za świetlicą, żeby mógł cię pocałować i przytulić?
- O Boże, nie! My tacy nie jesteśmy. Ale trzymaliśmy się za ręce. I rzeczywiście poszliśmy za świetlicę, ale tylko po to, żeby mógł mi spuścić lanie.
Gdyby Violet trzymała w tym momencie filiżankę w ręce, z pewnością
skończyłaby ona swój żywot lądując z brzękiem na podłodze na tę zdumiewającą wiadomość. Nakryła usta palcami, by ukryć swoją reakcję.
- Pozwoliłaś mu dotknąć swojego tyłka!? – Oczy zrobiły jej się wielkie jak spodki, a usta otwarły z niedowierzania.
- NIE! Mówiłam ci, że my tacy nie jesteśmy. Zachowywał się bardzo odpowiednio. Nawet znalazł i użył małą witkę specjalnie w tym celu. Moja mama twierdzi, że jeśli chłopak dotknie twojego tyłka trzy razy, musi cię poślubić. Bóg wie czemu.
- Pozwoliłaś, żeby cię zlał! Dlaczego? W co wy do diaska pogrywacie?
- W ubiegłym tygodniu przywiązałyśmy go do drzewa i zagroziłyśmy, że wysmarujemy mu klatkę piersiową farbą i olejem. Prawdę mówiąc on jest naprawdę słodki i chciałam, żeby rachunki między nami były wyrównane, zanim pójdziemy na zabawę. Wydawało mi się, że tak właśnie należy zrobić.
- Ależ z ciebie diablica! Spuścił ci przynajmniej porządne lanie? Ja bym to zrobiła.
- Nie. Był bardzo delikatny. To było bardziej jak lekkie klapsy niż prawdziwe lanie.
- Och, co za rozczarowanie. Szukasz odkupienia grzechów, a dostajesz tylko miłosne klapsy.
- Miłosne klapsy?
- Takie, które nawet nie bolą. A dostawanie jedynie takich klapsów może cię wpakować w tarapaty. On ci zupełnie przebaczy, ale ty tak naprawdę nie odkupisz swoich grzechów.
- Racja, i dupa blada.
- A powinna być czerwona – zaśmiały się obie.
Violet wyprostowała się na krześle i pochyliła w przód z nagłym olśnieniem:
- Ja mogłabym być egzekutorką w imieniu Richarda, jeśli chcesz. Mogłabym to dla ciebie zrobić.
- Egzekutorką? Ale on nie potrzebuje żadnych egzekucji.
- Posłuchaj mnie. Jeśli kiedykolwiek zasłużysz u niego na lanie, ale on nie zrobi tego porządnie, wtedy ja wkroczę do akcji i wyrównam tę nierównowagę. Tak więc te klapsy miłosne, które ci wczoraj dał, zmieniłyby się w porządnie ukarany tyłek. To już co prawda trochę musztarda po obiedzie, ale przynajmniej twoje konto byłoby czyste.
Wilhelmina rozważała ofertę.
- To by się może sprawdziło. Tylko że jesteśmy przecież siostrami Sigma. Jeśli spuścisz mi lanie, nasze zasady zobowiązują nas, by ten rachunek został wyrównany…
- Wszystko da się ustalić. To ty jesteś przywódcą i sama już zrobiłaś odstępstwo od tej zasady, ale mniejsza o to. Jestem w stanie wziąć należny mi przydział lania, jeśli zajdzie potrzeba.
- Jeśli miałoby dojść do takiej umowy, byłyby to packi sigma czy trzcina?
- Trzcina. Zdecydowanie trzcina.
- Ta trzcina jest siarczyście ostra. Albo może po prostu użyłaś jej naprawdę z pełną siłą ostatnim razem.
- Nie bądź dzieckiem. Spóźniłaś się. Czterdzieści pięć minut. A specjalnie podkreślałam, żebyś się nie spóźniła, bo mnie to może zdenerwować. Czego więc się spodziewałaś?
- Mój ojciec miał problem z samochodem. Nie miałam innego wyjścia.
- Myślałam, że celowo to zrobiłaś. Nie mówiłaś nic o samochodzie.
- Nie dałaś mi szansy. Dziesięć sekund po tym, jak otworzyłaś drzwi, już leżałam twarzą w dół na kuchennym stole i dostawałam lanie życia. Ciężko jest prowadzić rozsądną dyskusję, kiedy ktoś ściąga ci majtki.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj, to było niezłe lanie.
Violet wytrzymała twarde spojrzenie Wilhelminy. Oblizała wargi.
- A więc to będzie trzcina?
Nastąpił moment cichej refleksji. A po nim głęboki wdech dodający odwagi przed odpowiedzią:
- Trzcina. Tak, trzcina – wzruszyła ramionami z rezygnacją.
Następnie skupiły swoją uwagę na słodyczach i filiżankach z letnią już herbatą, nie mogąc uwierzyć, jaki wspaniały plan udało im się ustalić.
- Może być dziś po południu? – Zapytała Wilhelmina po dłuższej chwili.
Violet rozważyła szybko w myśli możliwości.
- Jest sobota. U mnie powinien być pusty dom całe popołudnie. Będzie ok. Ale tym razem naprawdę przyjdź na czas. Nie żartuję.
---oo0oo---
Wilhelmina podążała ostrożnie ścieżką w kierunku domu Watsonów. Tyłek ze świeżymi pręgami po trzcinie przypominał jej ciągle, jak energicznie Violet potrafiła to robić, gdy tylko chciała. Zaledwie pół godziny temu wydawała się bardzo zdeterminowana, by pokazać na co ją stać.
Trochę ją pocieszał fakt, że gdy odpłacała jej tę przysługę, Violet krzywiła się tak samo, jak ona wcześniej. Jej pręgi wyglądały równie imponująco.
Gdyby tylko Richard potrafił wykrzesać z siebie taką dawkę energii… Może kiedyś. Może. Można by z nim przedyskutować tą sprawę, tak teoretycznie, podczas następnej szkolnej zabawy. Może.
Weszła do - wydawało się - pustego domu. Niedługo wszyscy wrócą do domu, by rozpocząć przygotowania do rytuału sobotniego obiadu w domu Watsonów.
Tuż za drzwiami wejściowymi znajdował się mały stolik, na którym stała srebrna taca, gdzie kładziono różne wizytówki i przychodzące listy. Teraz leżała tam jedna koperta. Zaadresowana do niej.
Otworzyła ją i przebiegła po niej wzrokiem, by szybko dotrzeć do tej najważniejszej linijki. Oferowano jej miejsce w jednym z pięciu uniwersytetów, do których złożyła podania. A więc dostała się! Jeden zaliczony, jeszcze cztery!
Jej pisk radości nagle ucichł, gdy dotarło do niej, co to oznacza.
To było to. Właśnie ten moment, gdy wszystkie zabawki dzieciństwa będzie trzeba odłożyć na bok i rozpoczną się obowiązki dorosłego życia. Opuści dom, choć tylko na trzydzieści tygodni w roku. Czas wylecieć z gniazda? Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku, gdy ogarnął ja nagły smutek. Nikt nigdy nie miał lepszego dzieciństwa niż ona. Które teraz właśnie dobiegało końca.
Poza tym, rozmyślała, to będzie też koniec Banitek… A potem dotarło do niej, że prawdę mówiąc, Banitki rozpadły się już ostatniej jesieni, kiedy stało się to niezbyt kobiece wspinać się po sznurkowej drabince do domku na drzewie. Wciąż było jeszcze Stowarzyszenie Sigma. Stworzone po to, by wypełnić długie wakacje, które nadeszły po ukończeniu szkoły średniej. Na to wciąż jeszcze będzie czekać z niecierpliwością. Co najmniej przez cztery najbliższe lata.
Odrzuciła list z powrotem na srebrną tacę, by rodzice mogli na niego zerknąć, gdy wrócą i poszła na górę wziąć prysznic i nałożyć trochę zimnej śmietany, by ugasić nieco ból rozchodzący się z pręg na jej pupie.
Biorąc wszystko pod uwagę, przyszłość malowała się całkiem obiecująco.
---oo0oo---
Richard znał tylko trzy podstawowe figury walca, lecz na zatłoczonym parkiecie o wszystkie wahania i potknięcia śmiało można było obwiniać niezdarność pozostałych par tańczących zbyt blisko jedna drugiej.
On i Wilhelmina poruszali się ze sporą dozą gracji za innymi parami, ich prawie zsynchronizowane ruchy podkreślały lekkie błyski światła odbijające się z wielkiej kuli umocowanej nad środkiem sali tanecznej. Rodzice uczniów ostatniej klasy robili wszystko, by ta studniówka była najbardziej pamiętna ze wszystkich dotychczasowych i przemienili szkolną salę gimnastyczną w niemalże wierną replikę nowomodnego studia tanecznego Arthura Millera.
I większość tych właśnie rodziców stała w cieniu za drzwiami lub innych mniej rzucających się w oczy miejscach, by imprezująca młodzież mogła przynajmniej mieć wrażenie, że mają na tyle wolności, by cieszyć się sobą.
Wilhelmina czuła jak Richard trzyma rękę mocno na jej talii, a jej prawa dłoń spoczywa w jego lewej. Czuła tę nowo poznaną przyjemność bycia w centrum uwagi młodego mężczyzny. Teraz albo nigdy – pomyślała:
- Ubiegły piątek – oznajmiła zdecydowanie. Dobrze, udało się jej to powiedzieć.
- Ubiegły piątek? Co było w ubiegły piątek? – O rany, chyba nie zamierzała narzekać z powodu tego pocałunku pod jej domem, prawda? Przecież to ona go zaczęła.
- Dałam ci szansę na wyrównanie rachunków za przywiązanie cię do drzewa. A wszystko, co zrobiłeś, to było kilka lekkich klapsów.
Wspomnienie tego, jak został przywiązany w nocy do drzewa w środku lasu i czterech dzikich dziewcząt mających zamiar wysmarować go farbą i olejem, przebiegło przez jego umysł. Nie był to najprzyjemniejszy punkt w ich związku.
A potem pojawiło się dużo bardziej przyjemne wspomnienie ostatniego piątku, które zmyło cały ból i wstyd bycia ratowanym przez wiejskiego oficera policji.
- Wydawało mi się to wystarczające.
- Wystarczające?
- Nie uważam za słuszne bicie kobiet. Nigdy bym cię nie uderzył naprawdę.
- Lanie po pupie to nie jest bicie. Ono tylko wyrównuje wszystkie rachunki.
- O rany.
- Nie wiedziałeś o tym?
- Wiem tylko, że jest to bolesne. A nie zadaje się bólu komuś, kogo się lubi.
- Mój tata mnie lubi. Co więcej, kocha mnie. A jednak dostawałam od niego porządne lanie, gdy na to zasłużyłam.
- Ojcowie to co innego. Muszą to robić, nawet jeśli tego nie chcą.
- Dyscyplina jest nie tylko dla ojców. Obojgu nam zdarzyło się też dostać lanie od pana Cranshafta. W różnym czasie.
- Cranshaft zbił cię packą? Co za stary zgred!
- Dyrektor musi robić to, co do niego należy. Podobnie jak ojcowie.
- Myślę, że tak.
- Dałam ci szansę na wyrównanie rachunków między nami, a ty po prostu klepnąłeś mnie kilka razy po pupie. Bardzo lekko. Gałązką. Gałązką!
- To, że miałem cię na kolanie, to było aż zanadto.
- Nie miałeś mnie na kolanie. Opierałam się tylko o twoje udo.
- No, chyba tak było.
- Naprawdę nie wiem, czy chcę mieć chłopaka, który traktuje mnie jak porcelanową lalkę.
- Chłopaka?
- Pocałowałeś mnie już trzy razy. Tylko łajdak całuje trzy razy dziewczynę, z którą nie chodzi.
- O kurczę.
Wziął głęboki wdech i wyrzucił z siebie:
- W takim razie, gdy zasłużysz na lanie po raz kolejny, będzie ono odpowiednie… - głos mu się trochę łamał i zaczerwienił aż się na świadomość o tym, co właśnie powiedział.
Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
- Wciąż jeszcze nie odpłaciłeś mi porządnie za przywiązanie do drzewa.
Zanim był w stanie pozbierać jakąś sensowną odpowiedź, muzyka nagle ucichła i światła zapaliły się ponownie. A to znaczyło, że był to już ostatni taniec na szkolnej studniówce.
---oo0oo---
Wilhelmina leżała na brzuchu na taborecie z miękkim siedziskiem, dwoma rękami ściskając jego nogi. Jej kolana prawie dotykały dywanu na podłodze za nią. Ta pozycja sprawiała, że jej goły tyłek był świetnym celem dla trzciny, którą Violet trzymała w dłoni. Dół spódnicy umocowany w pasie, majtki dookoła kolan i cztery czerwone pręgi biegnące w poprzek jej bladoróżowej skóry.
Z powodów, dla których ktoś kiedyś może znajdzie logiczne wyjaśnienie, Violet naprawdę się nie bawiła tym razem. Trzcina, której z takim zapałem używała, kąsała piekielnie.
Niecałe piętnaście minut temu delektowały się eklerkami w Olde Tea Shoppe. W odpowiedzi na prośbę, Wilhelmina zrelacjonowała wszystkie szczegóły z tańców, które odbyły się ostatniej nocy. Na szczęście dla Violet, u niej w domu nikogo nie było. Na nieszczęście Wilhelminy, to dlatego właśnie leżała teraz twarzą w dół z gołym tyłkiem, który dostawał nieźle w skórę.
- Tak ci się podoba pomysł Richarda dającego ci lanie? – Chlast!!!
- Auć, auć, auć! Wyluzuj trochę, na miłość boską! – Chlast!!
- Ja ci dam wyluzuj! – Chlast!
- Co ja takiego zrobiłam? Co? – Chlast!
- Wiesz co? Lubię cię. – Chlast!! – A ty lubisz mnie. – Chlast!! – A jaką szansę będziemy teraz miały, żeby sobie czasem spuścić lanie? – Chlast!!
- Co? – Chlast!! – Auć! Auć! Auć! To już dwanaście! Dosyć!
Violet odrzuciła trzcinę i ciężko dyszała próbując odzyskać oddech.
Wilhelmina wstała i ostrożnie doprowadziła ubranie do ładu. Przełykała łzy. Jak dotąd jeszcze nigdy nie przełykała łez w obecności Violet.
Violet objęła Wilhelminę ramionami:
- Przepraszam, jeśli to było trochę niesprawiedliwe. Nie jestem zazdrosna o Richarda, no może trochę, ale tak fajnie miałyśmy to wszystko zorganizowane, ty i ja.
Wilhelmina pociągnęła nosem.
- Ale wiesz… Ja nie chcę tego zawsze robić z dziewczyną. Serio, nie. I Ted już czeka w kolejce jako kolejny potencjalny konkurent. Ale było dosyć miło mieć kogoś, z kim można dzielić okazjonalnie lanie, po prostu czyste lanie.
- Wciąż jeszcze mamy Stowarzyszenie Sigma…
- I bez wątpienia daje mi to nadzieję na wychłostanie cię ponownie. Nie ma powodu, dla którego nie miałybyśmy się czasem spotkać.
- Naprawdę?
- Absolutnie żadnego powodu.
Violet uśmiechnęła się. Podniosła trzcinę i podała Wilhelminie.
- Chcesz to ze mną teraz załatwić?
- Nie, zasłużyłam sobie na to. Rachunki wyrównane.
- Ok. Nie ma sprawy. Ale następnym razem, gdy przyjdzie moja kolej na lanie, musisz mi obiecać, że odpłacisz mi podwójnie.
- Obiecuję.
- Więc chodźmy dokończyć eklerki.
- Pewnie już wylądowały w koszu.
- Więc pozwól, że ci postawię następnego.
- Byłoby miło. Ale najpierw muszę skorzystać z twojej łazienki i trochę się odświeżyć.
Piętnaście minut później były z powrotem w Olde Tea Shoppe, znów gadając beztrosko jak dwie niernie podekscytowane nastolatki. Wilhelmina musiała siedzieć bardzo ostrożnie, ale nikt tego nie zauważył.
---oo0oo---
Siedzieli nad brzegiem rzeki. Po lekkim lunchu u Watsonów, wszyscy uznali, że to byłby świetny pomysł, gdyby Richard i Wilhelmina udali się razem na krótki spacer. Torba z suchym chlebem dla kaczek dawno została już opróżniona i teraz po prostu obserwowali, jak słońce zbliża się do zachodniego horyzontu.
Mieli dla siebie cały brzeg rzeki. Nawet miejscowa czapla wolała odpłynąć, by łowić ryby w stawie, niż przyglądać się tym dwojgu.
- Będę za tobą tęsknić.
Jutro wsiądzie do pociągu, który zabierze ją do uniwersytetu w odległym o wiele mil mieście. Torba była już spakowana. Nie będzie jej przez pełne dziesięć tygodni. On zostanie tutaj, jeszcze przez trzy dni. Nie wszystkie uniwersytety mają dokładnie taki sam plan, a szkoły przyszpitalne już w ogóle żyją własnym
życiem.
Pokiwał głową:
- Ja też będę za tobą tęsknił.
- Miło jest mieć chłopaka.
- A z ciebie jest fantastyczna dziewczyna.
Pocałowali się lekko. Jakoś się utarło między nimi, że takie lekkie pocałunki były do zaakceptowania, nie było to jednak nic, co by wiodło do dzikiej namiętności. Niektóre z jej bardziej doświadczonych koleżanek twierdziły, że można by mu pozwolić na dotknięcie piersi, przez bluzkę oczywiście, że to nie jest wykluczone. Lecz Wilhelmina nie była jeszcze gotowa, by posunąć się tak daleko.
- I jeszcze jedna rzecz.
Spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
Złapał ją za lewą rękę i przełożył energicznie przez kolana. Chciała mieć męskiego chłopaka? Więc nadszedł czas, by to sprawdzić.
- Richard!
- Co? Może przywiążesz mnie do drzewa?
Wymierzył solidnego klapsa w sam środek pupy, próbując pokryć obydwa pośladki jednocześnie. Jej spódniczka była dość ciasna i w wyniku tego – ku zachwytowi Richarda - widać było jak pośladki sprężynują pod jego dłonią.
- Richard!
Wymierzył kolejne pięć klapsów. Na tyle mocnych, by bolały. Na tyle mocnych by udowodnić, że naprawdę potrafi to zrobić. Potem posadził ją i spojrzał jej prosto w oczy.
- Ok, teraz jesteśmy kwita.
- Och, Richard – pocałowała go bardzo powoli w usta. – Chodźmy do mnie do domu. Musisz napić się z nami herbaty.
Ruszyli, ręka w rękę, kierując się w stronę domu Watsonów.
Wilhelmina nie mogła uwierzyć, jak przyjemne były takie lekkie przecież klapsy. To było bez wątpienia jej najprzyjemniejsze lanie w życiu. A jednocześnie najmniej dotkliwe.
Jutro wsiądzie do pociągu, który zabierze ją w podróż do nowej szkoły. Przez dziesięć tygodni będą mieli tylko kontakt listowny. Ale potem nastąpi sześciotygodniowa przerwa w nauce, gdy będzie można zgłębić to, co dorastające osoby eksplorują, gdy dziecięce sprawy odejdą na bok.
Obiecywało to nadejście błogości doskonałej.