SPOTKANIA
MIKO BABE
Copyright 2013 by MIKO BABE
Smashwords Edition
ISBN: 9781310026416
http://mikobabe.wordpress.com
mailto:
[email protected]
Smashwords Edition, License Notes
This ebook is licensed for your personal enjoyment only. This ebook may not be re-sold or given away to other people. If you would like to share this book with another person, please purchase an additional copy for each recipient. If you’re reading this book and did not purchase it, or it was not purchased for your use only, then please return to Smashwords.com and purchase your own copy. Thank you for respecting the hard work of this author.
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Spotkania
Prolog
Wszechogarniający pozór cichości harmonizuje ze stłumionymi odgłosami. Podświadomość wzmaga realność istnienia. Szybkie tupoty przeplatają się z pozostającymi w tle statecznymi krokami skrywającymi oznaki przemijania. Pośpiech wraz z witalnością zagłuszają spowolnienie i ułomność. Pod jednym słońcem trwa cud nieuchwytnego przeistaczania dziecięctwa w młodość, a następnie w dojrzałość i okres starości. Różne wymiary ludzkiego bytu krzyżują się w ciągłych przemianach, łączą mnogość czasów i przestrzeni w niepowtarzalną jedność. Powstają autonomiczne samookreślenia.
Staje się człowiek.
Rozdział 1
Wyczuwalny ruch powietrza wzbogaca otoczenie o szept odrodzonej przyrody. Oddech natury przynosi upajającą woń świeżości kolorów. Wraz z narastaniem mistycznej jasności ciepło ogarnia każdą istotę, wzbudzając dyskretną pieszczotę. Strumień delikatnych odczuć, napięć przepełnia zmysłowość. Rozpromienione oblicze niebiańskiego kochanka wciąż wzmaga muśnięcia rozgrzewających, zniewalających spojrzeń. Niezrozumiałe emocje zawieszone motylem w przestrzeni wskrzeszają frywolne myśli i oczekiwania. Świadomość jestestwa zezwala na upojenie, poczucie zadowolenia, a odczuwana przyjemność pcha ku zatracaniu się w przemijającej wieczności, ułomnej doskonałości.
Niewymuszony uśmiech, zamknięte oczy, rzeczywistość potwierdzana bodźcami...
Gdy słońce gaśnie, powietrze otaczające dobrem zostaje naznaczone wspomnieniem chłodu, pamięcią przeszłości. Po chwili cień ustępuje i wszystko nurza się w oślepiającej mocy.
Nagłe uderzenie ciepła. Dreszcz. Płynie poprzez palce, dłonie i wyżej, wyżej… Aż zaniechawszy wspinaczki, spada w dół jak potok, perwersyjnie rozkrzykując się perełkami ułudnej chwili istnienia na jędrnych, czułych piersiach. Promienie słońca głaszczą włosy, twarz, szyję. Naturalna potrzeba powoduje wydanie świętego ciała na pastwę jasności wzmagającej pieszczotę. Pierwotna bezwstydność oddaje ramiona, piersi, brzuch, nogi w objęcia boskiego rozpustnika wypalającego swą pożądliwość na widok doskonałości formy. Żar namiętności zatrzymuje się na przymkniętych powiekach.
Przejaśnienie.
Łzy sklejają rzęsy, a pulsujące, barwne plamy zniekształcają obraz. Zagubiona ostrość poznania rozmywa otoczenie. W pewnym momencie dziewczyna zauważa czyjeś uporczywe spojrzenie, które wykorzystuje niewinną zabawę świetlistego sprzymierzeńca zaglądającego w każdy utajony zakątek. To, co zakryte, staje się widoczne poprzez cień, zarys, kontrast. Czerwień niewinności zalewa twarz. Odczucie prostych rzeczy, lecz zarazem tajemnych, przepełnia ciało gorącem. Spłoszone myśli wzbijając się, to opadając, przefruwają przez głowę. Wzrasta napięcie, dziwne uniesienie, oszołomienie. Napływa bezradność.
Powietrze przepełnia słodki zapach kwitnących hiacyntów, narcyzów i tulipanów. Głębia szafiru kontrastuje z różowością. Karmin łagodzony żółcią igra w zieleni niedojrzałości pąków.
Instynkt, a może wrodzona anielskość powoduje, że dziewczyna unoszona kołysaniem aromatu sosnowej żywicy, barwą kwiatów i biciem własnego serca intonuje zwiewny obrót. W jego trakcie błękit sukienki zlewa się z bielą intymności. Oczarowany chłopak wzrokiem odprowadza postać, która biegnie zacienioną aleją.
Zauroczenie, upojenie nabierają realnego wymiaru. Wszystko w tym momencie
jednoczy się w odczuciu wyjątkowości. Nawet przestrzeń łączy, a nie dzieli. Rześkość wiosennego, dziewiczego poranka oraz pobudzone uczucia określają ludzki wszechświat Tu i Teraz.
Dogłębna, przytłaczająca bezsilność staje się przyczyną nagłego opadnięcia na leciwy fotel naznaczony ciężkim zapachem przeszłości. Podkurczone nogi obejmowane przez ręce podtrzymują drgający podbródek. Wewnętrzne iskrzenie wymusza ich dociskanie do ciała. Szybkie wznoszenie oraz opadanie piersi, trzepotanie serca wróżą wiosenną burzę rozpoczynającą spacer przez młode, spięte ciało i naiwną, bezbronną duszę. Odżywa pragnienie wiecznej szczęśliwości. Rodzą się miłe odczucia. Ale harmonię niszczy nieproszony strach przed chwilą obecną, może przyszłą, który rośnie z każdym oddechem.
Obok fotela leży na stoliku Mądra Księga. Zresztą jedna z wielu czytanych do podejmowania, we własnym mniemaniu, dojrzałych decyzji. Dziewczyna sięga po nią, chcąc uśpić rozbudzone emocje. Zimny dreszcz przenika ciało, gdy otwiera książkę i czyta:
„Linia twych bioder jak kolia, dzieło rąk mistrza. Łono twe, czasza okrągła…”.
Napływające łzy nie pozwalają na dalszą lekturę. Ponownie wraca odczucie przenikającego spojrzenia chłopca. Bezceremonialnego wyzwania rzuconego kobiecie. Kobiecie, a nie dziewczynie! Przerażająca świadomość, lecz jakże miła w swej istocie! Proste, naturalne zależności istnienia, dorastania stają się nieuchwytne, nienazwane, niepojęte.
Kwitnące rośliny stojące na parapecie poczynają mocniej dawać o sobie znać kontrastowymi plamami, gdy wynurzają się ze słonecznej kąpieli. A z wpływającym przez otwarte okno świeżym powietrzem kwiecista słodycz rozpuszczona w przestrzeni ingeruje do wnętrza.
Narasta szybki, głośny oddech, tupot podnieconego serca. Wciąż obecna płaczliwa niemoc pobudza kołysanie otoczenia i wiotkość nieposłusznego ciała. Stary fotel okazuje swoją przyjaźń w trakcie nieudanej próby powstania z hipnotycznego odrętwienia. Myśli wybuchają bólem głowy. Chaos, bełkot znaczeń powodują lewitację w emocjach. Przeczucie uwalnia nowe doznanie, intuicyjne poznanie. Czy odtąd wszystko będzie inne? Lepsze czy gorsze? A może to tylko chwilowa ułomność? Niedomaganie, które minie? Budzi się nagły bunt przeciwko zaistniałej sytuacji. Krew rozsadza żyły, a gorący płomień trawi od środka.
Nagłe zawieszenie… Już po wszystkim… Głęboki oddech.
Dziewczynę ogarnia niewyobrażalne zmęczenie. Z wolna zamykane powieki wzmagają piaskowy ból oczu zmuszający do ich otwarcia. Ponownie rodzi się niepewność ustępująca miejsca przerażeniu. Zmienność wewnętrznych doznań doprowadza do poczucia pustki. Wszystko staje się nieskalane w przestrzeni oczyszczonej ze starych przekonań, ugruntowanych twierdzeń.
Niespodziewanie nadchodzi ukojenie.
Ciało wiotczeje, a wzrok spoczywa na beztroskich, zadufanych w swym pięknie kwiatach, które po raz kolejny dominują w pokoju za aprobatą świeżego tchnienia wiosny. Stopniowo jednak powraca bolesne dławienie w gardle, a obejmujący chłód uchodzi przejmującym wstrząsem pod wpływem wybuchu gorąca.
Łzy spływają na wyrozumiały fotel. Boski ból duszy. Głęboki wdech… Drugi, trzeci…
Czas przestaje istnieć.
Gdy chmury otulają żółte serce niebios, jakiś czar pobudza intensywność barw, zapachów, dźwięków. Zasłony w oknie nabierają zielonej głębi przynależnej liściom buka, ściany chroniące prywatność koją zmysły ciemnym miodem, a jednolite meble chełpią się egzotycznym tekowym kolorem. Delikatne brązowe koronki dywanowego wzoru współgrają z czekoladowym skórzanym fotelem będącym potomkiem wydarzeń przeszłych, wywołujących nałóg marzeń i wyobrażeń. Nienaturalny porządek wzmaga stylowa mosiężna lampa stojąca na biurku, nie akceptująca nawet najmniejszego nieładu wokół siebie. Rozstawione w rogu pokoju sztalugi przyciągają powabem krwistoczerwonego całunu zakrywającego ich nagość. Na parapecie zamieszkują w wiklinowych koszykach wtuleni w zieleń różnobarwni lokatorzy otoczeni oparami leciutkich, słodkich oczekiwań stawianych kwiatom.
Pokornie opuszczone oczy świadczą o wstydzie i zakłopotaniu powstałych z zaistnienia zmysłowych myśli. Lecz po chwili świadomość odpływa wraz z nadejściem snu błogosławiącego młodą kobietę. Mądra Księga doświadczająca opieki delikatnych dłoni uświęca odkryte kolana. Orzeźwiający powiew spokojnego wiatru maluje odpoczynek cieniami falujących drzew. Śpiew ptaków kołysze przyszłość.
– Pukałam. Nie odpowiadałaś...
Zuzanna otwiera zemdlone oczy. Ma wrażenie, że widzi Małgorzatę ubraną w prowokującą burgundową spódnicę i czerwoną bluzkę. Barwa jedwabiu podkreśla niepokój koleżanki. Jej oczy zdradzają zatroskanie. Małgorzata rusza w stronę łóżka i na nim ląduje, bezwolnie unosząc nogi ku górze. Porusza ustami… Lecz sen trwa nadal, a bezdźwięczna mowa nie zakłóca równowagi odpoczynku.
– Nic ci nie jest? Uciekałaś jak wariatka!
Natrętne słowa wyrywają z odrętwienia, przypominają o bólu głowy.
– Chyba się nie obraziłaś? Te twoje napady, rozdrażnienie…
– Daj spokój!
– A nie mówiłam! Rozdrażnienie!
Napięcie rozładowuje śpiew ptaków, srebrzysty szum drzew i szczekanie obłąkanego, przepełnionego furią psa.
Przyjaciółka wstaje, podchodzi do stołu, na którym stoi butelka z napojem oraz kilka szklanek. Rozpierająca ją energia zostaje okiełznana przez wygodne krzesło. Zaspokaja pierwsze pragnienie i z nową werwą podejmuje rozmowę.
– Co się stało? Tak nagle od nas uciekłaś.
– Nic takiego…
– Słucham? Nic takiego?
– No, nic się nie stało. Chyba nic…
Karcący wzrok spoczywa na roztargnionym obliczu dziewczyny.
– Chyba się zakochałam…
Małgorzatę krztusi właśnie przełykany napój, a odruchowe powstanie od stołu powoduje wylanie picia ze szklanki.
– Przepraszam!
Chusteczką wyjętą z kieszeni pochłania wilgoć z dywanu. Zuzanna mruży oczy, buntując się przeciwko wkurzającej zaradności, ciągłej gotowości na każde wydarzenie. Strumień myśli przepływa przez jej głowę. Narasta odczucie obserwowania całej sytuacji jakby z boku, poza swoim ciałem i konkretnym czasem. Nie przerywając wycierania, Małgorzata ciągnie rozmowę.
– Czyś ty zgłupiała?! I znowu będziesz tęskniła za chłopakiem, który nie zauważa twojego istnienia?
Koleżanka angażując całą siebie, zaczyna nerwowo chodzić po pokoju, gestykulować i krzyczeć. Pomimo to sens słów nie dobiega do słuchaczki, gdyż rozprasza go drżenie liści za oknem, rześkość powietrza i woń kwiatów. Nagła świadomość okaleczenia spuszcza uniesione rozmarzenie na ziemię. W tym momencie Małgorzata wypomina jej dotychczasową naiwność. Spoglądając spod opuszczonej głowy, Zuzanna szepcze.
– Nie mów tak…
– Wciąż to samo! Wynajdujesz sobie pięknego królewicza i dopiero, gdy on otworzy usta, okazuje się, że zionie tygodniowymi zwłokami, a słownictwo zakorzenione ma w epoce neandertalczyka! Żebyś w takim momencie widziała swoją minę...
Zaskoczenie! Przechylona na bok głowa i nieme, rozchylone usta dają przyzwolenie na dalszą koleżeńską terapię.
– Dlaczego zawsze szukasz mamutów z małym rozumkiem i postawą właśnie co zaspokojonego pierwotniaka?
– Kogo?
– Pierwotniaka!
– Kogo?!
Oznaki szczerego zdumienia zmieniają wyraz twarzy, mieszają irytację z bezsilnością. Małgorzata zauważa zszokowanie. Rozkracza nogi, ręce oddala od tułowia i pochyliwszy się do przodu, idzie w kierunku fotela. Zmieniając głos na niższy, dodaje z nieukrywaną przyjemnością.
– Takiego… myślącego kutaskiem.
Nagły śmiech obu dziewcząt wybucha w pomieszczeniu. Patrząc sobie prosto w oczy, doświadczają silnej jedności, głębokiej, naturalnej ufności.
– Chodź do mnie, ty moja wygadana, rozpustna przyzwoitko!
Małgosia podchodzi zalotnym krokiem i siada na kolanach przyjaciółki. Przytulają się, zaspokajając potrzebę akceptacji i czułości. Wykorzystując czas żartów, Zuzanna pociesznie mamrocze.
– Małgosia, wiesz, co... Nie każda lubi, jak ty, dziewczynki!
– Głupia…
Wtulają się mocno w siebie, chcąc wydusić z tej chwili całą możliwą esencję i zatrzymać ją na zawsze.
Z dworu poprzez otwarte okno zaczyna dobiegać dziwny, nieznany dźwięk.
Konsternacja…
Dziewczęta odruchowo wyciągają swoje ciała, próbując dojrzeć przyczynę urywanych tonów.
*****
Odgłos rozwrzeszczanego autoalarmu cichnie. Otoczona szarością i przeciętnością bezimienna postać wsiada do samochodu. Ludzie, którzy przystanęli w chwili wycia, ponownie poczynają dążyć ku swojemu przeznaczeniu. Auto odjeżdża. Nastaje ułudny spokój.
– Zostaw! Na takiego musi być zamówienie!
Słowa wydobywają spośród stojących aut dwie osoby. Człowiek w średnim wieku o smutnej i zmęczonej twarzy patrząc na młodzieńca, kończy myśl.
– Nie każdego stać na takie cudeńko.
Przyglądają się płynnej linii dającej odczucie lekkości, dynamizmu.
– A na części?
Mężczyzna gani pomocnika surowym spojrzeniem.
– Nie, szkoda go... One mają duszę...
– Ach, to twoje pieprzone filozofowanie! Głupie zasady…
Przystają przy następnym samochodzie, dyskretnie się rozglądają. Za moment siedzą wewnątrz. Ryk silnika i pisk opon pozostawiają puste miejsce, nieuchwycone strzępy czasu, wspomnienie.
Z bloku znajdującego się naprzeciwko parkingu, przez okno wygląda kobieta zapatrzona gdzieś w dal. Nieruchoma postać wtopiona w przestrzeń szyby oraz ciężkie zasłony ukrywa przejawy życia, wzmaga bezbarwność.
*****
Odczuwalna i dokuczliwa monotonia panoszy się w półmroku pozbawionym głębi, różnorodności, stopniowania. Kobiecy, łagodny głos więźnie w szarościach, rozmytych konturach, bezkształcie.
– Czy moglibyśmy już porozmawiać? Cisza dopełnia wstrzymanie tempa przemijania.
– Trudno…
Słychać dźwięk suwanych zasłon.
– Nie będę siedziała w ciemnościach. Kocham słońce i ciepło.
Do pomieszczenia wpada światło rozproszone przez gałęzie starych drzew, uwidaczniając siedzącą w rogu zamyśloną osobę.
Dojrzała kobieta o urodzie zmuszającej do zachwytu nad wyobrażeniem przeszłości opiera się o parapet. Słońce przepuszcza promienie poprzez złotawe włosy. Gra barw ogarnia obraz próbujący się zamknąć w ramach okna.
– Chodźmy na spacer. Pomaga, pamiętasz?
Wciąż dominuje w pokoju drażniąca zmysły cisza. Zlana z mrokiem postać w bezruchu okupuje fotel.
Głośny, grzmiący warkot silnika wymusza gwałtowną reakcję. Kobieta odwraca się w stronę zamkniętego okna, podąża wzrokiem za odjeżdżającym samochodem. Nagłe uderzenie słonecznego blasku rozjaśnia twarz, przymyka swoją mocą powieki. Uniesienie ręki i odruchowe dmuchnięcie powodują odsłonięcie czoła oraz uwolnienie oczu od dodatkowej przyczyny podrażnienia.
– Przecież życie to coś więcej niż… Jestem zmęczona. Już nie chcę… Z wiekiem człowiek powinien być mądrzejszy, a ja głupieję. Tak wielu rzeczy nie rozumiem…
Wciąż przytłacza wszechobecna cisza.
Energiczne ruchy odsłaniają do końca okno. Siedzący w fotelu mężczyzna zakrywa dłonią zaskoczone oczy.
Wspierane przez światło zmysły tworzą z ciemnej bryły stary stół, uschnięte róże w wazonie, stertę poniszczonych papierów leżących na wiecznie białym koronkowym obrusie. Do ściany przytula się łóżko, nęcąc możliwością odpoczynku. Zegar i nie najmłodsze radio ubogacają podniszczoną komodę. Obok niej wisi lustro odbijające duży obraz zakręconych czerwonym wirem, zniekształconych twarzy na tle zaskakująco wielu odcieni czerni. Choć rozgorączkowane oblicza nie wywołują przerażenia, to całość napawa niepokojem. Odczucia pchają ku pułapce wyobrażeń, lęków, wzmagając napięcie ciała. Ulgę i rozluźnienie przynosi stojąca w rogu pokoju rzeźba naturalnej wielkości człowieka.
Mężczyzna beznamiętnie obserwuje piękną, zadbaną kobietę, która podchodząc do komody, ponawia wskrzeszanie słów.
– Chodźmy na lody.
Będziemy milczeli i przyglądali się ludziom pędzącym ku swemu przeznaczeniu. Roszczącym sobie prawo do bycia piękniejszymi, mądrzejszymi i w ogóle doskonalszymi. Na niewolników żyjących przeświadczeniem wolności. Pozamykanych w klatkach dobrych obyczajów, norm, powinności oraz czego tam jeszcze…
Urwana wypowiedź pogrąża w zamyśleniu. Mężczyzna dopowiada cichym, stłumionym głosem ogołoconym z wewnętrznej siły.
– Uczuć.
Radio stojące na komodzie wydobywa pod wpływem długich, delikatnych palców melodyjność dźwięków. W przestrzeni rozpływa się spokojny, rozłożysty jazz. Niezaplanowany powrót skojarzeń, zaburzenie myśli koncentrują uwagę na echu słów.
– Słucham?
– Uczuć, pamięci…
Wtem zza ściany dobiega głośna muzyka, wywołując najpierw dysharmonię, następnie zagłuszenie tonów wydobywających się z radia. Kobieta wyłącza je i z
powrotem podchodzi do okna.
– No właśnie! Więc rusz tyłek i w końcu wyjdźmy z domu. Wspomnienia odbierają mi siły. Niszczą mnie.
Okno zostaje szeroko otwarte, a wraz z podmuchem ciepłego, wilgotnego powietrza rozwiewającego rozpuszczone włosy, wpada gwar miasteczka. Na ścianach słońce bawi się cieniami, zmieniając nasilenie kontrastu, soczystość kolorów.
Rozmówczyni powoli zbliża się do mężczyzny, wyciąga do niego rękę pozostającą w zawieszeniu.
– Jeszcze chwilę… Zawsze lubiłem siedzieć w tym fotelu. Pozwala wspominać, marzyć o lepszym świecie, dobrych ludziach. Śnić…
Nostalgiczną ciszę przełamuje muzyka przebijająca się od sąsiadów, głośniejszy szum drzew. Kobieta dochodzi do rzeźby, palcami pieści wszelką wypukłość, zagłębienie. Ożywia każdy fragment poprzez obdarowywanie swoim ciepłem. Kontynuuje rozmowę, nie przerywając uspokajającego zajęcia.
– Boję się snów.
Wciąż prześladuje mnie koszmar tańca.
– Wciąż ten sam?
– Tak, ten sam. Jest nieśmiertelny jak ludzka dusza.
– Czy istnieje nieśmiertelność, wieczność? Jeżeli tak, to jest przekleństwem!
Przytłumione dźwięki wciąż przenikają poprzez ścianę. Wyrzeźbiona postać potwierdzana jest kobiecymi muśnięciami, a fotel użycza odpoczynku mężczyźnie, który po chwili zamyka oczy. Przepływająca za oknem puszysta, trochę roztrzepana biel otula wahające się nad pracą zmęczone wiosennością słońce.
Muzyka stwarza czas i przestrzeń.
*****
Delikatna nić dźwięków plecie niepowtarzalność teraźniejszości. Melancholijne brzmienie saksofonu skleja ciała tańczących gości. Półmrok daje przyzwolenie na szepty, dotyk. W braku przestrzeni między rozkołysanymi kształtami
rozpychają się wyobrażenia o tym, co zakryte, utajone i intymne. Uścisk, ciepło dają impuls do udaremnionej próby odwrotu. W tym samym momencie następuje niechęć do ucieczki przed zmysłowym poznaniem. Decyzja o bliskości wzmaga obcowanie obarczone odkrywaniem. Zapach kobiety, zapach mężczyzny, eteryczność zespolenia w aksamicie muzyki. Ciemne, grube zasłony karcą ciekawość i bezwstydność jasności. Trwa czar stwarzania ułudnej rzeczywistości przepełnionej błogością, zadowoleniem.
W pokoju obok rozmawiający ludzie powołują do istnienia głośne słowa. Papierosy i alkohol mieszają się z nieokiełznanym śmiechem, a wulgarne dowcipy z przekrwionym wzrokiem wraz z niedokładnością pomiędzy chęcią i wykonaniem. Dzienne światło wydobywa wykrzykiwane przekleństwa, rozradowanie, pierwotny pęd ku przyjemności. Szum, gwar przyśpieszają ruch kieliszków, gestykulację rąk, nieopamiętanie ust, chaotyczność rozbieganych oczu. W gęstwinie dymu, perfum, rozmów buczy odgłos telefonu. Zadbana dłoń ozdobiona czerwienią paznokci podnosi słuchawkę.
– Ściszcie! Nic nie słyszę!
Nastaje ogólne, chwilowe zaprzestanie rytmu. Nawet słońce igrające w koronach drzew ustępuje miejsca chmurom.
– Tak?! Jest, już go proszę!
Rozbawione twarze przelatują przed oczami. Zamieszanie powoduje narastanie podenerwowania. Uspokojenie przynosi chichocząca, potężna sylwetka, która zostaje zawołana do telefonu.
– Słucham! Tak... Dobrze, już jadę!
Głębokie spojrzenie w kobiece oczy, wzmacniane gestami przynależnymi osobie o niedźwiedziowatej posturze, przekazuje wyjątkowość uczuć.
– Muszę uciekać... Przepraszam. Potem zadzwonię! Pa!
Widełki łapczywie chwytają odkładaną słuchawkę. Trzask drzwi dopełnia porzucenie zatroskanego wzroku, przełkniętych, niewypowiedzianych słów.
Kobiece uczucia i tęsknoty giną w mocy muzyki, wirze tańczących par, rozpoczętym przez kogoś śpiewie.
*****
Natarczywe, choć stłumione dźwięki przepływają przez ścianę. Po chwili nabierają siły, aby nagle zakończyć chóralne wycie.
Cisza…
Z wolna rodzi się nowa melodia oczyszczona z improwizacji, powodując odprężające wibracje.
Małgorzata siedzi na kolanach przyjaciółki.
Powiew napływającego powietrza sprzyja ogólnemu rozleniwieniu, rozciągnięciu czasu. Oczy dziewcząt zaczynają się zamykać, oddechy spowalniają, dostosowując ciała do zaspanej po zimie natury. Bliskości dopełnia szept.
– Małgosia, jak to robisz, że ciągle masz wokół siebie chłopaków? Musisz być szczęśliwa...
– Czy jestem szczęśliwa? Nie wiem. Ciągle czekam i szukam… Mam ochotę na zabawę - to wszystko. No, troszkę prowokuję.
Bawię się nimi, sobą, życiem. Cóż, nie jestem piękna, jak ty.
– Nie jestem piękna! Nie żartuj sobie ze mnie, ty jędzowata babo! Nie zauważasz, że przystojni faceci stronią ode mnie?
– Bo się ciebie boją.
– Co?
Małgorzata przybiera minę osoby znającej się na rzeczy.
– Każdy facet to tchórz! Jak się nie przełamie, to po naszych marzeniach.
Szczere zdziwienie na twarzy dziewczyny powoduje zadowolenie z wypowiadanych wywodów.
– Są wyjątki – tacy pewni siebie, napuszeni… Jeszcze tylko pawie pióra im w tyłki powsadzać! A głupie jaskółeczki przysiadają na nich jak na drutach telefonicznych.
– Mówisz o sobie?
Wybucha głośny, przyjazny śmiech obu dziewcząt.
– Też! Ale jak los obdarzy mnie nowymi, rozumiesz... doświadczeniami, to ci opowiem.
– Jesteś zboczona! A może miałaś już kogoś?
Naturalny wstrząs ciała manifestuje sprzeciw.
– Co ty! Nigdy się nie oddam przed ślubem! Chyba że…
– Że co?
Zmieszanie, czerwień policzków dodają niewinności i przyzwalają na mocniejsze wtulenie się w przyjaciółkę.
– Nie wiem…
Czas płynie wolno, tonując poruszone emocje. Odgłosy wiosennej przyrody prześwitują poprzez zwolnioną rozmowę.
– Nie wiem… Nie chcę o tym myśleć. Póki co wolę marzyć. Co będzie jutro? Kto wie?
Małgorzacie pojawia się na ustach przekorny uśmiech.
– Na razie jakoś wytrzymuję!
Wybuch śmiechu neutralizuje zawieszone w pomieszczeniu napięcie wywołane odgłosami nadchodzącej burzy.
*****
Grzmoty roznoszą w powietrzu niskie, intensywne drgania. Młody złodziej odruchowo wpycha palec do ucha i w nim grzebie.
– To zmiana ciśnienia – stwierdza starszy.
Na horyzoncie szafiry błyskawic elektryzują niebo. Przez szyby samochodu widać nagłe zmiany pogody. Po słońcu powoli zaciera się wspomnienie.
Mężczyzna prowadzący auto rozpoczyna rozmowę.
– Od dawna myślę o zmianie roboty.
– Staruszku! Pękasz?
– Szukam czegoś spokojniejszego. Na razie nie mam wyboru - nie ma pracy. Nikt mnie nie zatrudni, jestem za stary.
– Przecież jesteś fachura. Może własny interesik?
– Nie te czasy, nie ta kasa.
Młody z przekąsem w głosie oraz życiowym realizmem wyciąga wniosek.
– Więc nadal będziesz złodziejaszkiem.
Zadowolenie wypełnia chłopca, gdyż strata takiego opiekuna byłaby zbyt bolesna. No i prestiż w zawodzie! Ważne, z kim to się robi!
– Pewnie tak będzie. Nadal będę złodziejem. Tylko, czy naprawdę tego chcę?
Prosta droga, samochodów niewiele, noga sama wciska gaz. Drzewa wybijają coraz szybszy rytm, tworząc w bocznej szybie ogrodzenie z przebłyskami przestrzeni.
– Wolniej, bo nas gliniarze zatrzymają.
– Nie zatrzymają.
– Od kiedy taki pewniak z ciebie? Cwaniaczek… Ryzykujemy?
Mężczyzna wyczuwa lęk młodego. Popuszcza nogę. Wraz z samochodem wytracają prędkość skrywane emocje. Jednak natarczywe myśli pulsują w głowie.
– Ach, ten pieprzony świat przyprawia o mdłości! Wszystko potoczyło się nie tak, jak miało być.
Zbłądzona młodość, zestarzała teraźniejszość. Okłamywanie innych i siebie. Ciągła gra. Próba przetrwania chociaż jeszcze o ten jeden dzień. Strach, pot w czasie snu...
Wypowiadane słowa nie przynoszą ukojenia. Wraz z nimi wypływa bolesne rozgoryczenie.
– Brak możliwości ucieczki, zapomnienia, końca… Wieczność obarczona ciężarami nie do udźwignięcia. Przyszłość będąca ciągłym powrotem do złego początku. Beznadziejność. Piekło…
Zaczyna padać wiosenny deszcz. Wycieraczki ruszają do monotonnego tańca. Powietrze rozbijające się o szybę gwałci spadające krople. W metafizycznym smutku następuje sekunda po sekundzie. Lecące z góry łzy wzmagają płacz nad ludzkim życiem, wyborami. Przeznaczeniem?
*****
Wiosenna burza szybko przechodzi. Zwiastunka nadziei, początkowo nieśmiało, wylega na niebiosa, aby przy zezwoleniu słońca niczym nałożnica kusząco
rozciągnąć się intensywnością tęczowych kolorów.
Kobieta pracuje przy rzeźbie. Rylcem delikatnie żłobi w drewnie bruzdy. Mężczyzna się wybudza. Rozgrzany fotel przykleja do siebie nagość ciała warstewką potu. Chwilowy dyskomfort, odczucie bólu przy unoszeniu ręki. Dłoń głaszcze fotel. Głębokie, wewnętrzne rozdarcie splata się z szeptem.
– Tak bardzo nie doceniamy obecności przedmiotów jako cząstki istniejącego dobra. Zawsze wierne, cierpliwe i ciche, dające z siebie wszystko. Gdyby człowiek też tak chciał… Jakże by się mogło życie inaczej potoczyć...
Moment zawieszenia głosu wypełnia drażniąca naiwność przepędzana ironicznym grymasem na twarzy kobiety. Męski wzrok próbuje przywołać uwagę rozmówczyni.
– Pragnę samotności. Co to jest zło, co jest dobrem? Nie wiem… Już nie wiem. A teraz? Jest tylko chwila obecna i nic więcej.
Kobieta wyciera ręce, chcąc pozbyć się pyłu, i znika w kuchni. Słowa przelatują obok niej jak uliczne śmieci gnane wiatrem. Po chwili wraca z tacą i napojami.
– Napijesz się?
– Tak, poproszę.
Obie szklanki zmieniają kolor na owocową krew. Pokrywają się kroplami rosy będącej przerażeniem na odczucie zimna śmierci zmieszanej z życiem witamin.
– Tylko uważaj, bo sok z lodówki.
Usta rozchylając się, dotykają szklanki. Rodzi się pożądliwość chłodu, słodkości wraz z pragnieniem trwania przyjemności i potrzebą odczuwania esencjonalnej doskonałości, utylitaryzmu zawsze osiąganego zbyt wysokim kosztem. Rozmówczyni rzucając słowa miękkim, aksamitnym głosem, spogląda na mężczyznę.
– Nie uciekniemy od przezwyciężania bólu, lęku. Przeklęte wyzwania niszczą dotychczasową stabilizację, jakakolwiek by ona była. Ale cóż…
Do połowy opróżniona szklanka znajduje miejsce na małym stoliku przy fotelu.
– Chyba wiesz co mówisz...
– Czasami wolałabym nie wiedzieć.
Słońce rozjaśnia zakamarki pokoju. Przekazuje swoją energię ścianom, podłodze oraz rzeźbie, która poprzez cienie nabiera drgania, falowania. Rozmyte, nieokreślone rysy twarzy ożywają. Dotychczas nieme oblicze wydaje niezrozumiały krzyk. Kobieta spogląda prosto w słońce powalające zmysły swoją czystością, przymyka oczy, ujawnia figlarne zmarszczki.
*****
Odblask światła od samochodowej szyby razi znużone oczy. Złodzieje wjeżdżają w ulicę z zabudową jednorodzinną. Szarość znędzniałych, jednorodnych domów z płaskimi dachami dodaje okolicy poczucia bezpiecznej przeciętności, niewymagającej szablonowości. Niepowtarzalność, inność została dawno zabita lękiem przed zazdrością, złorzeczeniem. Mijany niewielki zagajnik przypomina o istnieniu naturalnego, pierwotnego piękna, a zarazem oddziela ludzką ignorancję od niedoścignionej doskonałości przyrody. Po paru minutach krajobraz się zmienia w uporządkowaną przestrzeń wytyczoną zadbanymi ogródkami i schowanymi pośród nich rozległymi domami.
Starszy złodziej ponawia rozmowę.
– Nigdy nie myślałeś o uczciwym życiu? Masz jeszcze szansę, jesteś młody.
– A co to jest uczciwe życie? Dopasowanie się do zasad... Mam robić to samo, co teraz, tylko w białych rękawiczkach?
– Nie przesadzaj…
Pobudzone nerwy ulatują gestami, ogólnym podrażnieniem ciała. Zaciśnięte zęby chłopca umożliwiają opanowanie emocji.
– Oczywiście, że myślałem. Ale nikt mi nie daje takiej szansy.
– To usprawiedliwienie?
– Usprawiedliwionko…? Nie wiem… Ojciec pije, a matkę nie interesuje, skąd mam kasę. Muszę utrzymać siebie i rodzeństwo! Rozumiesz? Czy wiesz, jak to jest, gdy nie stać cię na bochenek chleba?
– Martwię się o ciebie, bo…
Szybki oddech poprzez lekko uchylone usta skrywa uczucia. Głośno przełknięta ślina rodzi doznanie bólu w gardle.
– Lubię cię… Nie masz pojęcia, co tracisz, a jak się już dowiesz, to będzie za późno.
– Ja nie narzekam!
– Wiem, ale…
– Gdzie jedziesz?
Kierowca zerka we wsteczne lusterko. Smutne oczy nabierają powagi, a zmęczona twarz jeszcze się bardziej starzeje.
– Na pewno nie do dziupli. Nie wiem, od kiedy, ale wciąż jedzie za nami tamta bryka.
Młody nerwowo zerka przez ramię. Na wąskiej osiedlowej uliczce oba samochody przyśpieszają. Zapiaszczona, jeszcze wilgotna po deszczu droga przyjmuje ślady kół. Pisk opon, brak przyczepności, poślizg na piaskowych krągłościach wywołują naprężenia
mięśni. Zakręt. Chłopiec czuje krople strachu na czole. Wydobywa z siebie cichy powiew słów.
– Jezu…
Nieruchome, wytrzeszczone oczy widzą przepływające domy, zielone bryły krzewów umykające za ogrodzeniami. W chwili wirowania wiosenne słońce jakby wzmagało swą moc, przenikając przez szyby samochodu.
*****
Rozgrzane ciała wydane na łup zaglądającego przez okno słońca jednoczą przyjaciółki. Małgorzata mości się na kolanach Zuzanny, która próbuje pochwycić jej wzrok w przypływie zwierzeń.
– Przy tobie czuję się taka bezpieczna. Nigdy się nie będziemy musiały rozstawać, prawda? Nie pozwolę, aby głupie życie nas rozdzieliło! Nie pozwolę! A ty?
– No dobrze, dobrze… Opowiedz mi lepiej o tym nowym!
Rumieńce uwydatniają rozemocjonowanie, a wzrok gubi się w materialnym wszechświecie.
– Widziałam go kilka razy, lecz dzisiaj…
Dziewczęta przywierają jeszcze mocniej do siebie. Szept.
– Dzisiaj tak patrzył… Myślałam, że jestem naga! Był taki bezczelny!
– Tylko nie mów, że nie sprawiało ci to przyjemności.
– I to jaką… Było mi wstyd. Wciąż się wstydzę... Sama nie wiem… Tęsknię za tym odczuciem. To mnie przeraża! Boję się!
– Czego?
– Nie wiem…
Małgorzata czuje wilgoć dłoni Zuzanny. Ogarnia ją nieznany zapach. Chociaż jest przyjemny, to drażniący. Czy tak pachnie miłość? A może czyjeś szczęście? Niewytłumaczalna zazdrość wdziera się do uwolnionych emocji. Szybki odruch i już stoi obok fotela. Zaciskając dłonie chwyta poczucie bezpieczeństwa i własnej niezależności, gdy wzniesione ręce przeciągają zastane ciało. Krótka, czerwona spódnica podąża w wyznaczonym kierunku, ukazując zgrabne uda. Zakrywająca biel zaznacza spocone, wilgotne pośladki, a uniesiona bluzka staje się zbyt krótka, by zakryć zmysłowy brzuch. Małgorzata poprawia lekko przekrzywioną na jedną stronę spódnicę. Kontynuuje rozmowę.
– I co będzie dalej?
– Jeszcze nie wiem. Pytałam Jego…
– Kogo się pytałaś?
Wzrok Zuzanny szybuje ku górze.
– Jego.
Tym razem okazał się bardziej chłopem niż mogłabym pomyśleć. Masz, przeczytaj sama!
Dziewczyna przecząco rusza głową, macha ręką.
– Nie chcę! Ale jesteś głupia, topisz się w zalewających cię hormonach!
Podchodzi do sztalug, odsłania obraz, przygląda się z niepokojem oraz zauroczeniem.
– Znowu taniec? Zawsze trochę inny…
Westchnienie, powrót do rozmowy.
– A do tego wciąż uciekasz przed normalnością! Nie możesz się chować za Boga przy każdym wyzwaniu rzuconym ci przez świat.
– Dlaczego?
– Dlaczego…? Właśnie dlatego, że twoje zachowanie jest normalne! Same się stwarzają te cholerne uwikłania. Nie wszystko zależy od ciebie, pewne rzeczy dzieją się same ze swej natury. Nie masz na to wpływu!
– Ale ja chcę świadomie kształtować swoje życie, rozumiesz? Nie jestem robakiem, czy krzakiem, tylko człowiekiem!
– Ach! Więc ja nie jestem lepsza od robaka... I przynajmniej o tym wiem! A ty i tak nie masz wyjścia, chociaż, rzekomo, jesteś wolna!
Znaczenie słów wydobywa z Małgorzaty wewnętrzną powagę, pierwotny smutek. Z wolna dodaje stwierdzenie wzmagające bicie serca, które wypełnia chwilową ciszę.
– Jesteśmy skazane na pozory niezależności. I dlatego, to wszystko jest bez sensu! Całe życie jest bez sensu!
Mętlik w głowie powoduje konieczność zamilknięcia. Zuzanna obserwuje z zaniepokojeniem Małgorzatę, której jak zwykle ponownie otwierają się usta.
– A tak w ogóle, to z góry zakładasz, że Jego wola różni się od twojej? Dlaczego Bóg ma się sprzeciwiać wszystkiemu co ludzkie, ułomne? Jakże nie mogłybyśmy być sobą? Zresztą, wolę być usprawiedliwiona ze względu na miłosierdzie, a nie próby bycia kimś innym niż jestem.
– Ale możesz być sobą i stawać się lepszą, doskonalszą. On chce, byśmy były dobre. On dba o nas!
Młoda kobieta nie ma ochoty opanowywać napięcia i podenerwowania. Chodząc po pokoju, zaciska pięści, marszczy brwi.
– Może i troszczy się o nasze dobro, ale czy ono musi się wiązać z doskonałością, której i tak nigdy nie osiągniemy? Może ideałem jest już samo świadome pragnienie dobra?! Przecież pożądać dobra, to już znaczy stawać się...
– Małgosia! Nie chcę rozpoczynać kłótni...
Pragnę tylko wiedzieć co na to Bóg?
– Nie wkręcaj Boga w swoje anielskie gruchanie! Czy normalne życie jest gorsze, mniej błogosławione? Czy wszystko jest grzechem? To bzdury! Jesteś babą i tyle! Marzysz o chłopie i już! Normalne!
– Nie o chłopie, tylko o miłości.
– Wszystko jedno!
– A poza tym, ja nigdy nie myślałam, że będę chciała kręcić tyłkiem, wypinać piersi. Okropne, głupie i zbereźne!
– A ty wciąż swoje… Ciesz się, że masz czym kręcić i co wypinać. O czym rozmawiałaś z tym diabelskim pokuszeniem?
– Z jakim pokuszeniem?
– No, tym chłopakiem!
– Jeszcze nigdy z nim nie rozmawiałam.
Odpowiedź wywołuje u Małgorzaty nagły wybuch głośnego, nieokiełznanego śmiechu. Sylwetka kurczy się w ekspresyjnym odruchu histerycznego rozweselenia. Łzy rozjaśniają policzki pieszczone promieniami słońca zaglądającego przez okno.
– Zaraz się posikam…
Poszarpane bezdechem dźwięki próbują oddać znaczenie słów pośród drżącego chichotu.
– Nie rozmawiałaś? Tylko patrzyliście na siebie? Może gapił się na inną dupę, a ty byłaś pomiędzy? Może nie zauważył twojego istnienia, nie mówiąc o piersiach i tyłku!
Zuzanna wytrzeszcza oczy, porusza ustami nie wydając żadnego głosu. Czuje słabość nóg wraz z chłodem ogarniającym całe ciało. Zęby zaczynają szczękać, a w głowie odczuwa pustkę. Zamknięte oczy pozwalają na koncentrację.
– Idiotka! Zapewniam cię, że zauważył nie tylko moje istnienie, lecz i biust, i tyłek, i… jeszcze więcej! Patrzył jak na kobietę! Rozumiesz?! Tak jakoś inaczej, bez skrępowania. Jak na kobietę!
Chwilowy brak sił wywołany rozradowaniem powala Małgorzatę na łóżko. Całe ciało zostaje poddane rozluźnieniu. Rozpostarte ręce obnażają wrodzoną potrzebę wolności. Delikatnie poruszane palce oczyszczają umysł od niaru spięć. Brzuch spłaszczony siłą grawitacji uwidacznia wszelkie wypukłości w poczuciu bezwarunkowej akceptacji. Uda nabierają kobiecego, wyjątkowego piękna poprzez kształtną szerokość dla zaznaczenie absolutnej mądrości natury. Budzi się intuicyjna afirmacja jedności przemijającej materii z boskością duszy.
– Małgosia! Kocham cię!
W przestrzeni zawisa znaczenie ulotnych słów nabierające z każdą sekundą mocy w odczuciach Małgorzaty. Dziwna, wyjątkowa przyjemność wymusza przymknięcie oczu. Dreszcze wędrują poprzez rozciągnięte ciało.
– Małgosia, czy zawsze będziemy razem? Każdy ma swoje życie… Czy ono nas rozdzieli?
Tajemnica wieczności zezwala na milczenie, zamyślenie. Rozrywające serce emocje zdradzają skrywane, zagłuszane pragnienia. Zapach lęku i nadziei miesza przekonaniem pewności. Rodzi się inna głębia świadomości połączona z poznaniem niezależnym od rozsądku. Wybucha walka między nieograniczonymi możliwościami, a realiami bytności. W jednym momencie prosta odpowiedź komplikuje całą przyszłość. Wzrasta napięcie wywołane opowiedzeniem się za wiarą w człowieka i Boga, irracjonalnym oczekiwaniem na cud, lub za rzeczywistością ludzkiej egzystencji, zgodą na usprawiedliwienie własnej przegranej przez przeciętność. Wybrać piękno wymagającego oratorium, dążącego ku wysłowieniu najprostszej miłości, czy kanon śpiewany cichym, jakby wstydliwym głosem, wzbudzający ciągły żal za utraconą boskością? Spojrzenia dziewczyn nawzajem się przenikają. Następuje dopełnienie.
– Ani życie, ani śmierć nas nie rozłączą, jeżeli tylko będziemy tego chciały.
Gdy słońce ponownie olśniewa, cała nerwowość sytuacji wietrzeje wzmagając dziewczęce poczucie akceptacji, nieskrępowania i czystości odczuć.
*****
Kobieta wciąż patrzy w kierunku jasności wpływającej przez okno i bawiącej się cieniami na nieukończonej rzeźbie. Zmrużone oczy nadają twarzy figlarny wygląd przywołujący wspomnienia młodości.
– Proszę, wyjdźmy stąd. zrobiło się tak duszno.
Mężczyzna w odpowiedzi wstaje z fotela i idzie w stronę drzwi.
– Dobrze, chodźmy.
Spojrzenie wędruje w ślad za nim. Ludzka kukła przystaje w chwili zawahania i zastyga w bezruchu. W kobiece serce bezczelnie włazi obojętność odarta z pozytywnej wrażliwości. Poznanie, zrozumienie wymykają się perfekcji. Bezsens, jakaś beznadziejność jego zachowania powodują przeczący ruch głową pozwalający jej na odreagowanie. Mężczyzna robi obrót. Twarz przenika koncentracja.
– Ta rzeźba… Jest dziwnie piękna. Kto to?
– Część mojego przeznaczenia. Obawiam się, że może cząstka mnie samej… Obym się myliła...
Cichutko dodaje ze smutkiem w głosie.
– To szatan.
Brak zaskoczenia potwierdza intuicyjne zrozumienie istoty odpowiedzi. Wpadające przez okno słońce zezwala, na przekór odczuciom, na szukanie sensu w bezsensie, stałości w przemijaniu.
Skrzypienie domykanych drzwi w ciemnym, nieoświetlonym przedpokoju wtóruje męskiemu jękowi.
– Jakże pragnę zamknąć przed sobą przyszłość.
Na ścianie zanikają kontrasty ruchomych kształtów. W pustym mieszkaniu zawisa przez moment zgrzyt zamka.
Na klatce schodowej roznosi się odgłos schodzących ludzi. Rytm zostaje zaburzony osuniętymi stopami ze stopni. Rumor, upadek, syk…
*****
Słyszalne mamrotanie wzbudza zaniepokojenie. Małgorzata szybkim krokiem podchodzi do drzwi, otwiera je i wychyla głowę.
– Nikogo nie ma…
Dziewczęta ze zdziwieniem patrzą na siebie. Wciąż dochodzą do nich szmery oraz jakieś pojedyncze słowa. Do pomieszczenia wpływa zapach lekkich, damskich perfum.
*****
Na schodach mężczyzna masuje obolałą łydkę. Pobudka do życia! Pierwszy raz w tym dniu pojawia się uśmiech na jego twarzy. Wybucha gwałtownym, głośnym śmiechem.
Błogosławiące promienie z nieba dodają chwilowych sił i poprawiają humory po przejściu burzowej nerwowości. Napełniają zdradliwą energicznością, która oszukuje umysł co do możliwości ciała. Człowiecza duma pobudza brak pokory przed prawami natury. Dopiero zimny pot oraz ogólne osłabienie zmuszają do zwolnienia kroku. Pomiędzy warkotami rzadko przejeżdżających aut przestrzeń wypełniają nawoływania ptaków. Piskliwe szczekanie intonuje miauczącą panikę wiecznie śpiącego i rozleniwionego parapetowca, którego bezpieczeństwo zawieszone jest pomiędzy otwartym oknem a chodnikiem. Przy ścianie budynku pulsują czarne paciorki mrówek pielgrzymujących po pożywienie. Ludzkie buty rozdeptują nic niewarte życie dżdżownic tonących w kałużach po ich ucieczce z dusznej gleby. Szansa na zadumę, zachwyt nad wszechświatem zostają ponownie utracone przez ignorancję i nabytą konieczność nieuzasadnionego pośpiechu.
Kobieta zatrzymuje się przed skrzyżowaniem, zwróciwszy uwagę na nadjeżdżający samochód.
– O! Spójrz, podobny do twojego!
Mężczyzna bezmyślnie wchodzi na jezdnię, na jej słowa drętwieje i przystaje na widok zbliżającego się pojazdu. Adoruje go wzrokiem. Wewnętrzna cisza izoluje od świata. Nie słyszy pisku opon, przekleństw, nie zauważa bladości kobiety.
– Andrzej! Co się dzieje?!
Z wolna dobiegające dźwięki wywołują powrót do realiów. Mężczyzna widzi przerażenie ludzi, którzy na chwilę porzucili swoje zagonienie. Następnie chwyta wzrokiem czerwoną twarz kierowcy o misiowatej posturze wyłaniającą się zza otwartych drzwi trzymanych rozdygotanymi rękami. Ich oczy spotykają się, wzbudzając powagę i niezrozumiałe, nagłe opanowanie nerwowych reakcji. Andrzej przechodzi na drugą stronę jezdni, wciąż oglądając się w stronę zasmuconego kierowcy. Towarzyszka podąża za nim.
Niedźwiedziowaty mężczyzna wznosi nieznacznie drżącą rękę ku górze na znak przywitania. Andrzej bezdźwięcznie porusza ustami. Kobieta szybko odpowiada energicznym pomachaniem dłoni. Miną sugerującą bezradność dopełnia formę przeprosin.
– To mój sąsiad…
Wszystko wraca do właściwego toku wydarzeń. Napięcie ustępuje miejsca obojętności, zatroskaniu o własne dobro u świadków niedoszłego wypadku. Ludzie idą dalej, samochody jadą w wyznaczonych kierunkach.
– Tak, masz rację, podobny…
– Podobny?
– Powiedziałaś, że podobny do mojego.
– Ach, samochód! Tak…
Nerwy kobiety nie pozwalają się ukołysać, a myśli uporządkować. Dopiero po jakimś czasie rozmowa zostaje podjęta.
– Gdzie zostawiłeś auto?
– Nie przyjechałem nim.
– Dlaczego?
– Ktoś powiedział, że nie zasługuję na nie.
– Słucham?! Chyba żartujesz! A może nie pasuje do twojego krawata?
Śmiech przyjaciółki całkowicie rozluźnia atmosferę, pozwalając zapomnieć o niemiłym doświadczeniu niedalekiej przeszłości.
Dochodzą do cukierni na rynku. Siadają na dworze przy stoliku wśród dużej ilości kwitnących tulipanów wznoszących się ku górze z drewnianych skrzyń. Czar wspomnień, nastrój chwili zmieniają odczucia, oczyszczając je z brudu codzienności. Na stolikach drobne bukiety w malutkich wazonach figlarnie nęcą swym zapachem.
Młoda kelnerka przyjmująca zamówienie, odchodząc, odsłania na środku rynku duży, zadbany kwietnik. Okalają go płyty ze starego, żółtopomarańczowego piaskowca. Pod wypływającymi poza kamienną obwódkę roślinami kryją się zakochane w cieniu i wilgoci ciemnozielone poduszki mchu. Ich soczysta zieleń obrębia szaro-żółtawy granitowy bruk. Życie tętni na placu uderzeniami butów, piskiem kółek dziecięcego wózka, beztroską zabawą podlotków. Przejawy istnienia wzlatują krzykiem dzieci wraz z rozmowami dorosłych na rosnącą przy samej ulicy lipową aleję. Potężne, rozłożyste drzewa szumią koronami.
Na skraju rynku lipy zadziornie ocierają się o nad wyraz rozpanoszone sosny o ciemnym, gęstym igliwiu. Szpilkowe kopuły łagodzą ostre, geometryczne kształty wysokiego ratusza. Budynek, w połowie schowany za roślinną szatą, drugą część obnaża dla ludzkiego wzroku. Na wieży dyskretnie oczekuje miłości zaklinacz w przeszłość chwil teraźniejszych o okrągłym, bezdusznym obliczu, lecz jakże śpiewnym i samotnym sercu skrytym wewnątrz zasad mechaniki. Po przeciwnej stronie alei ciąg kamienic zbliża się do ratusza za zasłoną kwitnących na biało magnolii przypominających pannę młodą odzianą w czyste pragnienia i westchnienia słane ku niebu. Przed nimi odbijają cytrynowe przebarwienia bruku kwiaty forsycji tworzące orszak wiosny. Kolorowe, pastelowe detale odróżniające poszczególne kamienice, przenoszą łagodne barwy na obłe kształty szklanych pucharów wypełnionych lodowymi wspomnieniami pistacji, wanilii i śmietany.
Kobieta delektując się smakiem zimnych przyjemności, obserwuje tańczące nad kwietnikiem motyle. Ich nieprzewidywalne ruchy intonują dźwięki fletu trzymanego jakby od niechcenia przez chudego grajka siedzącego na kamiennych schodach. Jego szczupła twarz, zamknięte oczy dodają powagi życiowemu powołaniu wskazywania wejścia do potężnego kościoła, który z nieukrywaną satysfakcją przyjmuje chwalebne wymachy od lip, korne drgania sosen o ciemnych charakterach, radosne uśmiechy kolorowych kamieniczek, czy nad wyraz przesadny szacunek od białego ratusza. Jedynie zegar na wieży pozostaje obojętny na powinności. Lekceważy próżność i zniewalające ambicje. On wie najlepiej. Tylko wszystko determinujący byt stanowi wartość samą w sobie. Reszta jest ułudą. Także czas. On, po prostu, nie istnieje. Jest tylko Teraz. Przeszłości nie ma, bo to wyłącznie pamięć o zaistniałym Teraz, a świadomość konieczności jego trwania ludzkość określa mianem przyszłości.
Flet milknie, a żebrzący zaczyna śpiewać.
Andrzej wsłuchuje się w pieśń. Nastaje chwila nostalgii.
– Niesamowite! Tyle zmian na świecie, a tu wciąż czysto, pachnąco. W czasie pobytu w dużym mieście odzwyczaiłem się od takiego porządku.
– Ja też się odzwyczaiłam. W ogóle zapominam o istnieniu tego raju, dopóki nie następuje czas naszego spotkania, rozbudzenia wspomnień.
Niezauważalnie, ponownie płynie muzyka. Dźwięki koją wszystkie przemilczenia, niedopowiedzenia, życiowe niewiadome. Mężczyzna spokojnym głosem zagaduje kobietę, starając się nałożyć rozpuszczone lodowe ekspresje na łyżeczkę.
– Nastąpiły zmiany u ciebie w ostatnich miesiącach?
– Nie. Pracuję, gdzie pracowałam, dorabiam… Przyzwyczaiłam się.
Grymas na twarzy zdradza wewnętrzny ból skojarzeń, osądów. Spogląda rozmówcy prosto w oczy.
– Wciąż czuję się winna. Usprawiedliwienia niczego nie zmieniają.
Może gdyby nie te pieniądze… Szczęścia nie dają, ale pozwalają na poczucie jakiejś tam niezależności. Pomagają udawać. Życie jest bezwzględne pomimo swego wdzięku, wiecznego piękna.
Andrzej przygląda się uważnie przyjaciółce.
– Tak, masz rację… Myślę, że twoje życie potoczyłoby się inaczej, gdybym coś zrobił. Czekał albo szukał… Moje także mogłoby być inne, może lepsze, mniej naznaczone ludzką krzywdą… Oczywiście nie ma sensu żałować, choć jakiś ból pozostaje wciąż obecny. Ale się wszystko popieprzyło!
Ogarnia ich cisza – lek na chorobę istnienia, czucia, myślenia. Emocje ulatują ku słońcu i rozpływają się w otwartej przestrzeni rynku, miasta, świata, kosmosu... Grajek znowu czaruje pierwotnością stwarzania. Muzyka przyśpiesza...
*****
Melodia wyrzucana z radia pędem samochodu przyśpiesza wraz z nim po udanym wyjściu z poślizgu. Pojazd, dotarłszy do starych, zaniedbanych obejść, nagle skręca w podwórze z otwartą bramą. Raptowne hamowanie, drzwi z impetem się otwierają, a dwaj złodzieje sprawnie wyskakują na zewnątrz. Zwinnie pokonują siatkę oddzielającą przyległą posesję. Na podwórko wjeżdża drugi samochód. Wysiadają z niego policjanci. Zaczynają w koło biegać, nerwowo zaglądając w każdy kąt. Dojeżdża kolejne auto. Potężny mężczyzna o niedźwiedziowatej posturze ubrany w garnitur ma kłopoty z wyjściem. Wysiłek znaczy czoło potem, a oddech stękaniem. Od razu podbiega do niego mundurowy.
– Gdzieś tu muszą być, panie komisarzu!
Z leciwej, drewnianej chałupy wychodzi staruszka przerażona zamieszaniem oraz nieproszonymi, licznymi natrętami. Niezrozumienie sytuacji powoduje obezwładniające zastygnięcie. Jeden z policjantów nerwowo przeszukuje stertę wynędzniałych desek, papierów i innych śmieci. Drugi krzyczy z nieukrywanym zdenerwowaniem.
– Spierdolili! Panie komisarzu, spierdolili!
Misiowaty mężczyzna chce okazać złość, ale całe napięcie rozchodzi się gdzieś po okrągłej, pulchnej twarzy. Ciało zostaje ogarnięte obłędem trzęsionki chłodzonej potem. Gdyby nie jego głos, sytuację można by uznać za nieprzekonującą, komiczną grę.
– To ja, kurwa, urywam się z urodzin żony, a wy nie potraficie złapać pieprzonych złodziejaszków?! Tyle zmarnowanych tygodni! Może to oni zapierdolili samochód burmistrza? A może i proboszcza?! Wcześniej tak tutaj nie bywało!
Przepocony i poirytowany siada na stercie desek. Zapala papierosa. Wydmuchując dym, przymyka oczy. Zapałkę odruchowo wyrzuca za siebie. Podejmuje próbę opanowania nerwów, ale wewnętrzne spięcie wybucha wypowiadanymi słowami.
– Jebana wolność! Demokracja! Kiedyś na widok policjanta obwieś srał w gacie! Dałeś takiemu po nerach, to przymykać już nie było potrzeby! Potem kłaniał się z daleka i niczego nie ukradł na twoim terenie! A teraz?! Przypierdolić nie można! Jeszcze złap takiego skurwysyna na gorącym uczynku!
W trakcie impulsywnego odreagowywania zaczyna odczuwać sugestię intensywnego, z początku miłego ciepła. Jednak nie ma ochoty ani siły na jakąkolwiek reakcję. Nieudana akcja, porzucone święto żony powodują wzmożone pobudzenie emocji. Nieświadomie, automatycznie zaciska zęby, marszczy czoło.
Wewnętrzne rozgorączkowanie osiąga szczyt, by z wolna zezwolić na pogłębienie oddechu. Panujący w głowie mętlik wciąż wzmaga niepokój. Rozkojarzone myśli nie pozwalają scalić dobiegających impulsów.
– Panie komisarzu! Dechy się palą!
W mgnieniu oka doskakuje on do samochodu, a policjanci bezskutecznie starają się opanować ogień.
– Nic z tego! Za dużo śmieci! Pilnujcie tylko, aby nie spłonęła ta stara buda! Wystarczy problemów na dziś! Ja wracam na urodziny!
Wnętrze pojazdu wypełnia gęste, gorące powietrze przesycone specyficznym zapachem tandetnego plastiku. Buczenie włączonego silnika uzupełnia odczucie duszności. Obraz widoczny przez przednią szybę rozmazuje przestrzenne kształty, spłaszcza je. Głęboki pogłos dochodzi z otoczenia, a narastający ból głowy nie pozwala na koncentrację. Chwilowe, dotkliwe, przygniatające pieczenie w piersi rodzi rosę na czole. Metaliczny smak w ustach wymusza grymas na twarzy. Zamknięte oczy pomagają przetrwać bezsilność. Dreszcz na całym ciele spowodowany lodowatą wilgocią wzywa do życia. Ręka wrzuca odpowiedni bieg, noga pokonuje opór, dążąc ku podłodze samochodu.
– Pieprzyć to wszystko! Jest, jak miało być! Ale przecież…
Nagle napływa silna, kojąca świadomość, że dopóki się nie stanie, to nic nie musi być. Nic nie musi! Tylko może być, lecz nie musi! A jak już nastąpi? Przeszywający smutek rozdziera dopiero co rozweselonego mężczyznę. Zaniepokojone oczy obserwują nabierający pędu krajobraz. Nagrzane powietrze wycieka szybkim nurtem przez uchylone okno.
– Musi być dobrze! Musi…
*****
Delikatny wiatr przynosi ulgę, głaszcze spragnione pieszczot włosy, czoło, policzki. Dopełnia przyjemne doznania bycia tu i teraz. Kwiaty w wazonie dziękują słodkim zapachem za łaskę wody.
Z ostatnią odrobiną rozpuszczonych lodów kobieta zaczyna cichutko mówić jakby sama do siebie.
– Miałam inne wyobrażenie o przyszłości, życiu. Kiedyś myślałam, że wszystko jest możliwe, tylko wystarczy chcieć, a musi być dobrze. Chciałam panować nad wydarzeniami, realiami. Byłam pewna, wierzyłam… Ale prawda jest inna… W pracy wciąż teoretyzuję, oceniam ludzkie zachowania. Boję się przyznać, że sama nie wiem, nie rozumiem. Uciekam od pytań i odpowiedzi sobie stawianych. Męczy mnie ta dwoistość. Już nie mogę… Nie winię Boga za wszystko, co się stało. Znalazłam winowajczynię. Dorosłam. Teraz mogę tylko wtulić się w Niego i milczeć. Gdzieś w głębi duszy przecież kocham…
Zaczyna bezgłośnie płakać, wyprostowanym palcem sprawnie wyciera umalowane oczy. Jej ruchy ujawniają niepowtarzalny, trudno uchwytny wdzięk. Uspokaja się, wyrównuje oddech, ucieka w zamyślenie.
– Też chciałbym powiedzieć, że w głębi duszy kocham, jednak… Nie wiem...
Ile może wybaczyć człowiek? Jak wiele wybacza Bóg?
W przypływie współczucia ona głaszcze go po dłoni. Spoglądając w dal, zanurza się w natrętne odczucia, skojarzenia, kapituluje przed siłą wspomnień.
Szybko nagrzewana słońcem brukowa nawierzchnia zaczyna oddawać ciepło poprzez chimeryczne, przeźroczyste wstęgi pary. Wszystko brodzi w zwiewnych chmurach będących preludium po wiosennej, orzeźwiającej burzy.
Głaszcząca dłoń zwalnia i ściska rękę mężczyzny.
– Muszę iść do łazienki. Przepraszam.
Wstaje od stolika, podąża w stronę wejścia do cukierni. Andrzej odprowadza ją wzrokiem, mimowolnie zatapiając spojrzenie w rozkołysanych biodrach. Każdy krok napina udo gotowe do ukształtowania, którego narastające spłaszczenie uwypukla krągłości poniżej zmysłowego pośladka. Balans ciała i wyciągnięta noga ku przodowi dopełniają grzesznego magnetyzmu, gdy przestrzeń pomiędzy udami zanika oraz zakryte zostaje to, co chciałoby się, aby widoczne pozostawało. Obcisłe spodnie ubogacają wyobraźnię nie tylko o kształt, lecz o pełnię cielesności. Narasta świadomość faktury, ciepła, zapachu.
Kiełkujące myśli wraz z niarem bodźców uwalniają ciąg skojarzeń. Pożądliwość idei piękna odbija się w wyglądzie natury. Zrozumienie sytuacji wybucha lękiem przed nazwaniem uczuć.
Przecież ta cząstka nieśmiertelnej urody istnienia należy do niej! To jest pragnienie tej kobiety! I tego, co się zmienia, dojrzewa i starzeje oraz tego, co wiecznie młode, nieskalane.
Drobne kwiaty stojące w wazonie hipnotyzują swym powabem, pogłębiają odczucia.
Obezwładniający, rosnący strach wymusza rozprężenie. Paznokcie skrzypią po blacie… Krawędź stolika jest miażdżona żelaznym uściskiem. Palce nabierają życiodajnej czerwieni. Mrowienie w opuszkach rozładowuje ogólne napięcie. Mocno zaciśnięte oczy zawieszają bytność w wieczności odcinającej od materialnego świata.
Za plecami Andrzeja, mężczyzna o charakterystycznie smutnej i zmęczonej twarzy wita się z żoną ubraną w niemodną, przewiewną sukienkę. Jego zapatrzenie przyjmuje uśmiech ukochanej przepełniony zaufaniem. Rutyna ukrywa ból spowodowany przemilczeniami, kłamstwami. Niszcząca człowieczeństwo rozbieżność między pragnieniem dobra a zgodą na jego brak rozjątrza wewnętrzne okaleczenie. Dwie dziewczynki przytulają się do jego nóg, oczekując wzięcia na ręce. Ona wpatrzona w niego. Rozmowa bez słów, tylko na gesty, wtulenie i spojrzenia.
Ze stylowej kwiaciarni znajdującej się na rogu kamienicy wychodzi osoba o niedźwiedziowatym wyglądzie z różą w ręce. Rozkwitające wyznanie będzie
musiało wystarczyć, żeby przemijanie, niechciane konieczności, bezradność przemienić w szczęście wynikające z wieloletniego bycia z drugim człowiekiem.
Parujące kałuże przeżywają swoje apogeum, unosząc się zwiewnym woalem ku słońcu
Kobieta wraca do stolika. Patrząc na Andrzeja, uśmiecha się. Ten chwyta ją za dłoń, szepcze.
– Teraz wiem, że najważniejsze to po prostu być. Być razem i tylko tyle. Liczy się jedynie teraźniejsza chwila. Uśmiech, łza w tym momencie. Jutro nie ma wartości bez Teraz. Ważne jest tylko Teraz, reszta to śmieci.
– Sama nie wiem… A przeszłość?
– Przeszłość nic nie znaczy wobec teraźniejszości.
Ukojenie w jej oczach. Pełna pozytywnej energii zaczyna rozglądać się po rynku. Obserwuje skąpo ubrane młode dziewczęta unoszone finezyjnie rozsłonecznioną mgiełką. Łzy napływają wraz z nieokiełznanymi emocjami.
Zapatrzona w przestrzeń nie zauważa ukrytej w olśniewającym blasku twarzy osoby przechodzącej obok niej. Tylko odcień ciemnoczerwonej spódnicy sprawia nagłą przyjemność, dziwne uczucie nieśmiertelności, wieczności. Jedna z dziewczyn spacerujących po rynku podchodzi do kwietnika, pochyla się nad roślinami, zrywa kwiat, wącha i przytula go do siebie. Kobieta spostrzega błękitną sukienkę. Odruchowo łapie Andrzeja za rękę, wzmaga uścisk. Serce rozpoczyna szaleńczy bieg ku przeznaczeniu. Oddech przyśpiesza, skracając swój żywot. Wilgoć skleja obie dłonie. Emocje każą płonąć ciału i łamią słowa w połowie.
– Andrzej! Spójrz na tę sukienkę! Widzisz? Taka, jaką ja kiedyś miałam. Pamiętasz?
Dziewczyna z kwiatem przy twarzy, blaskiem słońca we włosach odwraca się.
– Jaka ona podobna…
Mężczyzna nie może oderwać wzroku od młodej osoby, która zauważa jego oszołomienie, reagując na nie szczerym uśmiechem i lekkim skrępowaniem. Z wdziękiem pochyla głowę na bok, rozchyla usta, coś mówi, ciągle patrząc w kierunku stolika. Zwiewnie, wolno odwraca się, ukazując skrawek białej bielizny. Odchodzi zadrzewioną aleją.
Jej koleżanka opuszcza cukiernię. Biegiem podąża za przyjaciółką, trzymając w rękach dwie porcje lodów. Andrzej wpatruje się w niknące postaci. Przerażenie i zaskoczenie paraliżują ciała. Nogi odmawiają posłuszeństwa na próbę powstania. Oszołomienie, fizyczna bezsilność. Wymyka mu się ciche westchnienie.
– Może czas zacząć życie od nowa?
Ręce kobiety drżą, cała jest rozdygotana, piersi szybko falują. Bladość pokrywa twarz, głos zdradza zszokowanie.
– To niemożliwe! To tylko zjawa, wspomnienie. Przecież nie ma już tamtego świata! Nie ma tamtej młodości! To przez tę cholerną mgłę! Przekleństwo, kara… Nie chcę!
Dodaje szeptem.
– Pragnę…
Zdezorientowany Andrzej podejmuje kolejne wyzwanie wstania z krzesła, mamrocząc pod nosem.
– Tak, nie ma…
Grymas jednoczy się z nerwowym, sztucznym śmiechem. Rozrywany lękiem chichot pozwala uciec od realności dziwnego doświadczenia. Bezradność potęguje potrzebę zlekceważenia odczuć, natarczywych myśli przejawami nienaturalnego śmiechu, który umożliwia przetrwanie tej chwili, odnalezienie się już za nią, przejście na tę drugą stronę.
– To niemożliwe… Szaleństwo…
Męski głos uspokaja się, poważnieje.
– Tak, tak, ona czeka na nas. Chodźmy!
Zegar z bezduszną konsekwencją wybija pełną godzinę, przekonując przez stulecia, że istnieje tylko nieuchwytne Teraz zanurzone w ruchu, rozwoju i ludzkich łzach. Dyskretnie sugeruje, iż wieczność jest realnym, niepojętym bytem poza wyimaginowanym czasem.
A człowieczy wszechświat jest Tu i Teraz.
Rozdział 2
Pozorny ruch gęstej masy powietrza mami głośnym szumem liści. Napływ bezlitosnego gorąca potęguje żal za brakiem oczekiwanego orzeźwienia. Zagubiona nadzieja na oddech roztapia się w słonecznym tchnieniu. Ściana upału miażdży napotkaną przestrzeń, wtłaczając istnieniom przesadną energię. Stałość wieczności potwierdzana jest zauważalną zmiennością przypadłości, przemianą formy. Wciąż trwający rytm powtórzeń zmusza do przymierza życia ze śmiercią. Dojrzałość dążąca do doskonałości spełnienia beztrosko rzuca się w objęcia cierpliwego przemijania. Całe otoczenie przepełnione jest wszelakimi bodźcami, przelewającym się niarem. Panuje brak pustki, zapomnienie o nicości. Jednak ekspansja zieleni ograniczana żółcią i brązem braku wody obnaża konieczną daninę składną unicestwieniu. Wciąż wybucha witalnością bogactwo skazane na zmarnowanie. Oślepiająca jasność ukazuje rzeczywistość w przesadnych kontrastach. Z daleka łąki oszukują pamięcią o soczystości traw, pola obiecują zbiory modrością kulek dopiero stających się kapustą. Chlebowe złoto pozostawia krótko przycięte, ostre, sztywne ślady o trzeszczącym odgłosie. Zielona, przestrzenna plama tworzy las, wlewając tajemniczość w ludzką wyobraźnię. Oddalone drzewa udzielają miejsca domom z pozoru malutkim, wraz z przybliżaniem się obdarzanych wielkością. Całość od świtu skąpana w słońcu, niepomna znów nadciągających rześkich poranków, chłodnych wieczorów.
Przed niedużym drewnianym domem wyrastającym w mnogości kolorowych krzewów Małgorzata oporządza konia uszczęśliwionego z pozostawienia za sobą stajni. Promienie ogrzewają czerń zwierzęcia, a spokojny wiatr zlewa grzywę z długimi włosami dziewczyny. Mocne światło wzmacnia punktowe, brązowe świadectwa słonecznych pocałunków na jej policzkach, nosie.
Przechodzący drogą ludzie gapią się na zgrabną sylwetkę czerpiącą moc ze stojącego obok piękna wpatrzonego dużymi, okrągłymi ślepiami w oczy kobiety. Zaspokojenie wzajemnych, głębokich potrzeb łączy obie istoty równe względem natury. Słowa przekazują ciepło uczuć powracających delikatnymi, łaskoczącymi dziewczynę zaczepkami aksamitnych warg zwierzęcia.
Skrzypienie furtki przyciąga uwagę.
Wzrok oczekuje na bliskość, ciało na uścisk, usta na wilgoć oddechu. Omotanego w woń lata młodego mężczyznę prowadzi siła tęsknoty. Zjednoczenie przy powitaniu oddziela ich od tętniącej prowincjonalnym życiem uliczki.
– Małgosia! Miałaś się nie przemęczać!
Mężczyzna odprowadza konia na pastwisko za ogrodzeniem. Dziewczyna siada na dużym, nagrzanym kamieniu.
– Cieszę się, że już jesteś. Jak było w pracy?
– Dobrze, ale cały czas myślałem o tobie. Byłaś u lekarza?
– Tak, byłam…
– I co?
Małgorzata łagodnieje, jakby w zwolnieniu uśmiecha się, roztaczając poczucie spokoju, zgody na przeznaczenie.
– Nie wiem, jak mam ci o wszystkim powiedzieć, więc zacznę od początku… Jestem w ciąży! Będziemy mieli dziecko! W końcu nam się udało!
Zaskoczenie nie pozwala na wypowiedzenie choćby najprostszego słowa. Gardło pozostaje boleśnie związane skurczem zachwytu. Zapowietrzenie, zawrót głowy powodują mętlik w myślach. Niespodziewanie miłe doznania uwidaczniają się gęsią skórką. Muśnięcie boskości, duchowej strony rozbudza wyjątkową radość chłopaka. Skumulowane emocje nagle przynoszą poczucie unoszenia się ponad przyziemną rzeczywistością. Nastaje zjednoczenie z tajemnicą tajemnic potwierdzone zawrotem głowy. Stateczne drzewo rodzące co roku grzeszne owoce służy podtrzymaniem równowagi. Plecy czują twardość pnia. Błogosławiona natura, błogosławione istnienie.
Z oddali przylatują dźwięki codzienności, wypełniając powietrze szmerem samochodów, rytmem jadącej kolejki.
*****
Wypatrujące oczy napełniają się radością. Słychać charakterystyczny turkot. Jeszcze chwila… Łuk torowiska zasłaniają szumiące liście walczące z odgłosami niewidocznego pociągu. Narasta szczęście na widok spełnianego oczekiwania. Stacja służy gościną długiemu przybyszowi. Z wagonu wysiada Andrzej. Przywitanie jest nie mniej gorące niż falujące wkoło powietrze.
– Witaj! Przyjechałam wczoraj. Tak bardzo tęskniłam!
– Ja też bardzo tęskniłem! Idziemy od razu do ciebie, czy najpierw na spacer? A może do cukierni?
– Do mnie nie pójdziemy, bo sprzedałam mieszkanie. Wynajęłam w hoteliku pokoje dla nas.
Andrzej przystaje zaskoczony. Z niedowierzaniem się uśmiecha.
– Naprawdę sprzedałaś? A wspomnienia, przyzwyczajenia? A nasza bezkompromisowa i bezczelna młodość?!
Nagle doznaje oświecenia.
– Do licha! Mój fotel!
– Nie twój, tylko mój. Wywiozłam go do miasta. Zabrałam też zegar, lustro, lampę. Meble sprzedałam za niezłe pieniądze. Pomyśleć, że ktoś chciał zapłacić za stare graty z duchami!
Rozmowa okraszana beztroskimi wtulankami toczy się w rytmie wolnych kroków.
– Nie chciałam problemu. Ja tam, tutaj kąt po rodzicach… Nie stać mnie na utrzymywanie dwóch mieszkań.
– Nie stać cię?
– Nie stać mnie! Muszę ci coś szybko powiedzieć!
Kobieta spogląda mężczyźnie prosto w oczy, jest ożywiona.
– Przestałam dorabiać! Mnóstwo rzeczy zmieniłam! Mam nowe postanowienia, nową pracę. Ach! Wszystko stało się nowe! Teraz pragnę odzyskać zaufanie do samej siebie. Nie przychodzi to łatwo…
– Tyle niespodzianek! Chodźmy, zostawię bagaże i przejdziemy się!
– Dobrze! Zaraz ci wszystko opowiem! Mam mnóstwo postanowień!
Na moment zamknięte oczy umacniają moc stwierdzenia. Świadomość trudu rodzi chwilowe, wewnętrzne spięcia.
Andrzej zauważa odmienne reakcje u kobiety.
– Czy coś się stało?
– Nie, nie… Doświadczam czegoś, co już dawno powinno nastąpić. Zaczynam od nowa... Tylko że narodziny, dojrzewanie zawsze bolą, bez względu na własny wiek. A kiedyś musimy dorosnąć. Chyba…
Idącą parę olśniewa wyłaniająca się zza drzew złotawa jasność. Odruchowo mrużą oczy.
– Mam mnóstwo postanowień!
Życiodajna energia rozgrzewa spokojne, uśmiechnięte oblicza.
*****
Słońce rozświetla twarz Małgorzaty, zaznaczając koloryt policzków, czerwoną pełnię ust. Zauważalne cechy urody zaświadczają o gotowości do
macierzyństwa. Uwidaczniana kształtem i linią figura wykrzykuje o cudzie płodności.
Powiew gorącego wiatru oraz drgające cienie liści drzewa rosnącego przy dużym kamieniu zdają się porywać wypowiadane słowa. Pomimo ociężałości powietrza zostają one uniesione i rozproszone w przestrzeni.
Młody mężczyzna wciąż próbuje dojść do siebie po usłyszanej wiadomości.
– Będziemy mieli dziecko…
– Cieszysz się?
– Oczywiście! Muszę usiąść
Chłopak siada obok dziewczyny. Po opanowaniu zaskoczenia na twarzy gości uśmiech. Ona kładzie głowę na ramieniu towarzysza i dalej prowadzi rozmowę.
– Tyle czekania... Zaczynało brakować mi nadziei, wiary.
– Mówiłem, że będzie dobrze. Wszystko w życiu musi nam się udać!
Ramiona obejmują dziewczynę wraz z cudem istnienia. Małgorzata wtulona w mężczyznę wyczuwa przyśpieszone bicie jego serca, ciepło ciała, zapach uwalnianych emocji. Jej głos nabiera dziecięcej, pieszczotliwej barwy.
– A będziesz kochał dzidziusia?
– Już go kocham.
– Bardziej niż mnie?
– Nie. Nie bardziej.
– Mniej?
– Nie!
Daje znać o sobie chwilowe zakłopotanie, rozdrażnienie. Przytulają się do siebie. Szept Małgorzaty zawisa w upale lata.
– Chcesz tego dziecka?
– Jak możesz o to pytać?!
– Bo lekarz powiedział… Mogą być komplikacje. Sugerował przerwanie ciąży.
Pierwsza wiadomość jeszcze nie pozwoliła ochłonąć, gdy następna wypełniła przerażeniem i goryczą. Napływa bladość, a na nią zimny pot. Zwiewność nieuchwytnych myśli, słodycz w ustach wzbudzają niemożność odnalezienia się w tej ułomnej sekundzie. Cisza otula parę, skrywając burzę bezsensownych, niepoukładanych stwierdzeń i odczuć. Jeszcze mocniej przytulają się do siebie wobec braku słów. Po chwili samoistnie, jakby bezwolnie padają pytania.
– Przerwanie ciąży? Dlaczego? Jakie komplikacje?
– Nie pamiętam… Nie słuchałam… Jeżeli dziecko przeżyje, to będzie trzeba bardzo je kochać. Będzie inne… Bezbronne, nieporadne.
Dookoła przyroda tętni życiem na przekór niedoskonałości przemijania.
Pszczoły latają nad obnażoną kolorowością czekającą na zapylenie, motyle tańcem oddają hołd pierwotnemu pragnieniu. Każdy skrawek istnienia ustrojony jest w barwy oraz zapachy popychające ku życiu, mnożeniu, wzrostowi, rozwojowi.
Mężczyzna wypełnia oddech szeptem.
– A ty? Chcesz tego dziecka?
– Przecież ono jest moje! Nasze… Andrzej, co będzie z naszym dzidziusiem?
– Wiesz, że ja dla ciebie wszystko…
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nic. A zarazem wszystko. Bardzo cię kocham. Nie bardziej i nie mniej niż dzidziusia.
– Ja też bardzo cię kocham. Chodźmy, muszę odpocząć. Zimno mi…
Ogarniający zewsząd upał potęguje zasmucenie, bezradność. Andrzej otwiera usta… Cisza. Łzy.
*****
Spływająca po policzku kropla odbija blask drażniący oczy. Słońce swoją wytrwałością zmusza kobietę do założenia ciemnych okularów. Idzie z Andrzejem w stronę urokliwej, kamiennej bramy o rzeźbionym licu. Zniecierpliwienie towarzyszki daje o sobie znać przyśpieszonymi, drobnymi kroczkami.
– Myślisz, że na nas czeka?
Roześmiany Andrzej przygląda się rozentuzjazmowanej przyjaciółce. Jak zwykle jest nienagannie uczesana, delikatnie umalowana, skromnie ubrana.
– Oczywiście. Jak zawsze. Głupio mi, że spotykamy się tylko raz, dwa razy do roku.
– Ale zawsze razem. Znowu jesteśmy w trójkę.
przecież przyjaźń trwa wiecznie! Prawda?
Przytakiwanie głową i dobrotliwy uśmiech pobudza ją do objęcia ramienia towarzysza, przytulenia się do niego. Mężczyzna czuje jędrność dociśniętych piersi, zapach ekspresyjnych, ulotnych perfum. Kojąca bliskość przepełnia radością, unicestwia samotność.
– Bardzo ją kocham i tęsknię.
– Ja też bardzo ją kocham i także tęsknię.
Wchodzą w bramę otoczoną śpiewem ptaków oraz cieniem wysokich klonów. Od tego miejsca każda roślina jest błogosławiona, szanowana. Rozlewa się zgoda na współistnienie ludzkiej godności z przeznaczeniem, prawem do dopełnienia natury. Woń pokornej pamięci wzmaga zieleń rozrośniętych bluszczy, dodaje powagi szumiącym drzewom. Całe zabieganie codziennością znika, zmysły otwierają się na inną rzeczywistość. W milczeniu przekraczają królestwo cisa o ciemnozielonych igłach, tak delikatnych i miękkich jak dotyk anioła. Tak trujących jak pocałunek zwiastuna śmierci.
Z gęstwiny zieleni wyłaniają się grobowce. Kobieta wyciąga ku górze głowę, chcąc zauważyć przyczynę oczekiwanego spotkania.
– Jest! Już widać…
Podchodzą do mogiły. Na płycie leży świeży bukiet kwiatów.
– Znowu ktoś był. Nie wiesz, kto jeszcze pamięta o Małgorzacie?
– Nie mam pojęcia…
Mężczyzna obejmuje przyjaciółkę ramieniem. Stoją w ciszy i zadumie. Wspomnienia wspólnej młodości rozdrażniają umysły i serca. Dodatkowej, irracjonalnej wartości nabierają już utracone, lecz kiedyś przeżyte chwile. W przedziwny sposób wciąż gdzieś obecne w przestrzeni, pamięci, emocjach. Przelatujące obrazy naznaczone cenzurą i perspektywą czasu ściskają gardło. Rozrasta się żal, iż można było podjąć inne decyzje, odmiennie żyć. Lecz najwięcej bólu sprawia podświadoma tęsknota za niewykorzystaną szansą na codzienne szczęście. Takie bez wielkich wyzwań, na miarę własnej osobowości. Cóż, w pewnym momencie niepostrzeżenie zaginęło poczucie radości ze stawania się człowiekiem. Niepowtarzalnym, jedynym, właśnie takim, a nie innym. Własne dobro zostało podporządkowane ocenie dokonywanej przez tych mądrzejszych, lepszych. Świat ze swoimi przyzwyczajeniami, narzuconymi obowiązkami skradł pierwotne szczęście wypływające z istnienia. Dopiero doświadczenie choroby pozwoliło na odkrycie i ustalenie własnych wartości w kontekście rzeczy ostatecznych. A bliskość śmierci wzmogła prawo i potrzebę samoakceptacji.
Zamyślenie umyka na powstały szmer.
Nagły ruch przyciąga wzrok w stronę kobiety nerwowo czegoś szukającej w torebce. Po chwili wyjmuje pudełko z zapałkami, a Andrzejowi podaje mały znicz. Cicho mówi zapatrzona w ociosany, drewniany krzyż.
– Boję się umierania…
Mężczyzna podejmuje rozmowę.
– Ja już nie…
Kilka alejek dalej, w tle rozmów i westchnień przemyka cień człowieka o misiowatej posturze z pękiem żółtych róż.
– Te wszystkie wydarzenia… Nieraz umierałem… Co noc, przy każdym jej jęknięciu, płaczu. A teraz może nawet czekam… Jestem pogodzony z losem, bólem niespełnionych pragnień, poczuciem bezsilności, niesprawiedliwości… Również ciężarem własnej winy… Nie ma we mnie buntu… Śmierć, cierpienie są wpisane w istnienie każdego z nas.
Ona słucha. Zapalona zapałka zaczyna drgać w delikatnej ręce. On trzyma znicz, patrzy na nią.
– Przez jakiś czas nie byłem przy Małgorzacie. Odpoczywaliśmy od siebie. Wcześniej nie wiedziałem, jaki jest powód jej rozdrażnienia, niechęci do życia.
Głośny szum liści, powiew ciepłego wiatru jednoczą się, uspokajają uwalniane uczucia. Oddzielają dwa światy przejrzystym woalem dźwięcznej muzyki wypływającej z natury.
Ponownie męski głos nachodzi na nuconą przez drzewa tajemniczą melodię.
– Po zrobieniu badań na skuteczne leczenie było już za późno. Przedziwna rzecz! Najpierw był sprzeciw i nieprzyjazne nastawienie do całego otoczenia. Im bardziej pogłębiała się choroba, tym więcej uwagi Małgosia poświęcała innym. Przed śmiercią nie miała już siły na nic. Ani na uśmiech, ani jakikolwiek gest. Była już tylko sama ze sobą. Patrzyła gdzieś w dal… Czekała na pocieszenie, ciągłe potwierdzanie Bożej Miłości. Pragnęła pewności przebaczenia. Odpływała…
Kobietę ogarnia poczucie zimna. Dreszcze upodabniają ją do osiki o smukłym pniu. Z wyraźnym trudem i przerwami wypowiada słowa poprzez szczękanie zębów.
– Czy wiesz, że kazała mi dbać o ciebie? Wtedy nie chciałam myśleć o jej sugestiach. Przecież już raz uciekłam przed miłością, chociaż tak bardzo jej potrzebowałam. Jakże się kiedyś bałam! Jaka byłam głupia… Chciałam panować nad wydarzeniami, przyszłością...
Andrzej odchodzi od drażniącego i krępującego tematu.
– Pomódlmy się i chodźmy kupić kwiaty.
– Tak… Jeszcze Grzegorz…
Na falującym od skwaru horyzoncie widać kościelny krzyż tryumfujący ponad naturą, jej zielonością, szumem wiatru w drzewach, wonią rozpalonego znicza zmieszaną z gorącym powietrzem. Górujący znak wiary próbuje nadawać sens wszystkiemu po tej stronie. Ale czy gwarantuje – w swej istocie – bezwarunkową miłość po stronie tamtej?
*****
Rozkołysany krzyżyk ograniczany jest piersiami kobiety, która razem z innymi wychodzi z sali wykładowej. Ruch kształtów, oszałamiające proporcje zniewalają wzrok i wyobrażenia. Podchodzi do niej uśmiechnięty mężczyzna. W przestrzeni zawisają ostre, obco brzmiące słowa narzucające język prowadzonej rozmowy.
– Bardzo ciekawy był pani referat.
– Dziękuję.
– Choć… Nie mogę się oprzeć odczuciu, że sama pani kreuje zasady zbawienia. Wszystko służy dobru, więc jest usprawiedliwione w imię miłości?
– Nie można wszystkiego usprawiedliwić, zapomnieć, lecz można wybaczyć. A owoce przebaczenia są do nieprzecenienia. Jeżeli taki gest jest kreowaniem zbawienia, to świetnie! Wszyscy tak róbmy!
– Ale ja mówię o ustalaniu zasad…
– A mnie bardziej od formułowania zasad interesuje sam fakt zbawienia.
– Według pani zło jest pewnym rodzajem dobra. A to bezsens! To są dwa odrębne byty!
– Dla pana mogą one być bytami, do tego odrębnymi… Poza tym, czy ja powiedziałam, że zło staje się dobrem? Nie wiem, jak jest naprawdę. Może nasze czyny w obliczu Boga nabierają innej perspektywy?
A co do zasad zbawienia, ja je tylko odkrywam, poznaję i z trudem przyjmuję. Z całą pewnością nie kreuję ich!
– Z trudem pani je przyjmuje?
Dziewczyna z zaangażowaniem i silnym pobudzeniem prowadzi dalszą rozmowę.
– Tak. Zawsze mogę się mylić, oszukiwać samą siebie. To, co teoretycznie łatwo jest uzasadnić jako dobry, właściwy wybór, w codziennym życiu staje się nie lada wyzwaniem! Podejmowane decyzje naznaczone są wiedzą, zdrowym rozsądkiem, ale przecież także przeczuciem, intuicją, pierwotnością zachowań.
– Czy jedno kłóci się z drugim?
– Może… Czasami… Jednak są takie momenty w życiu, gdy warto zaryzykować… Wybierając bezpieczną drogę, zbyt dużo mogę stracić!
Lekko szydzący śmiech przystojnego mężczyzny chce ustanowić dominację.
– A co takiego można stracić, kierując się zdrowym rozsądkiem?
– Istotę człowieczeństwa…
Zmieszanie rozmówcy powoduje zastygnięcie na jego twarzy upokarzającego uśmiechu. Ona nie zwracając uwagi na chwilową dekoncentrację mężczyzny, ciągnie wątek.
– Za największą swoją zaletę uznaję gotowość na ciągłe zmiany. Wszystko przyjmuję od losu. Dzięki temu nie ma stabilizacji, gnuśności. Jest ruch, przemiana…
– A dokąd doprowadzą te przemiany?
– Nie wiem… Mam nadzieję, że do dobra…
Moment zastanowienia, wyciszenia. Spojrzenie rzucone prosto w oczy.
– Muszę sama przeżyć swoje życie. Pełnią możliwości. Upadków i wzlotów. Śmiercią i zmartwychwstaniem.
– Nadzieje, wzloty, upadki… Przyjęcie tych możliwości nie musi miło się zakończyć.
– Dla mnie czy dla pana? Ja idę do przodu, ku przeznaczeniu.
– Przeznaczeniu? Czy ono istnieje?
– Zależy, w jakim znaczeniu, lecz myślę, że tak.
– Przeznaczenie? I determinuje ono przyszłość?
– Musi. Różnymi decyzjami wybieram tylko ścieżkę do zaistnienia Tu i Teraz, które już wzięło gdzieś początek. Przeznaczenie jest drogą. Realizuje się w człowieczej rzeczywistości czerwienią krwi, bielą i czernią działania, błękitem wieczności.
Poprzez radość i cierpienie, świętość i ułomność ku…
– Ku czemu… ?
– Tajemnicy Tu i Teraz.
– Teoretyzowanie! Ucieka pani od odpowiedzialności za własne czyny!
– Ja po prostu istnieję! Nie potrzebuję niczego więcej! Cała reszta jest bzdurą!
– Nie rozumiem…
Za oknami korytarza widać zachód słońca malujący czerwienią zakorkowane ulice, zabieganych ludzi. Chorobliwe przypadłości codzienności nie pozwalają na oddech, zatrzymanie się, zauroczenie życiem.
Mężczyzna z rosnącym zainteresowaniem przygląda się młodej, pięknej kobiecie. Czuje, jak ogarnia go dziwne oszołomienie spowodowane pewnością stwierdzeń oraz urodą ciała dopełnioną naiwnościami duszy. Jej autentyczna zgoda na przyszłość poprzez dziką, pierwotną wolność wzmaga zachwyt.
– Nie boi się pani nowych wyzwań?
– Nie…
Słowa przewijają się pomiędzy spontanicznymi w mowie i zachowaniu studentami. Gwar, śmiech, mnogość gestykulacji. Trwa taniec ciał zdradzający sympatie, obojętności czy niechęci. Wybuchają natarczywe krzyki na tle cichych wyznań, zakłopotanych tłumaczeń. Przestrzeń zostaje wypełniona witalnością, a teraźniejszość wyzwaniami, by się stawać sobą i tylko sobą. Aż do śmierci.
– Nie wiem... Zależy jakich...
– Na przykład… Gdybym zaprosił panią na kawę? Potem do teatru? Zgodziłaby się pani?
Szczery uśmiech gości na twarzy, a w oczach błysk. Ciepło rozgrzewa ciało rumieńcami policzków. Szybki oddech nadaje ożywienia krzyżykowi odbijającemu światło, a przerażone nogi poczynają niezauważalnie drżeć.
– Nie wiem! Przepraszam… Proszę zadzwonić do mnie za godzinę. Dobrze?
Kremowa wizytówka ląduje między palcami mężczyzny. Ich dłonie przez moment dotykają się. Nastaje nagły przepływ odczuwalnej energii. Dziwna, natrętna przyjemność kreśli w sercu drażniącą rysę. Potrzeba ponownego odczucia przemożnej mocy kończy rozmowę wyciągnięciem ręki.
– Do widzenia.
– Dobrze, to do widzenia.
Zahipnotyzowana kobieca dłoń zostaje ściśnięta i dłużej przytrzymana. Powolne rozstanie przedłuża nieoczekiwana, scalająca wilgoć oraz naprężane palce broniące się przed porzuceniem.
*****
Przyjaciółka, trzymając Andrzeja za dłoń, odruchowo przytula się do jego ramienia. Za nimi pozostaje brama do wieczności. Zachodzące słońce wypełnia czerwienią całe otoczenie. Wchodzą w cień drzew. Wypowiadane słowa nabierają dźwięczności w chwilowo schłodzonym powietrzu.
– Denerwuję się…
– Czym?
– To spotkanie… Znowu było powrotem do przeszłości. A przecież jest jeszcze przyszłość! Moja przyszłość… Przez tyle lat walczyłam z Bogiem i ze sobą… Nie poddam się... Nie teraz... To moje życie, moje zbawienie!
Andrzej mocno obejmuje kobietę, która powoli uspokaja rozjątrzone nerwy. Gorące uderzenia niewystudzonych budynków po upalnym dniu pobudzają potrzebę ponownego wejścia w cień.
– Czy nie jesteś już za stara?
– Na co?
– Na takie przeżywanie. Czy kiedykolwiek uwolnimy się od przeszłości?
O co właściwie tak walczymy? O zasady? Szacunek innych do nas?
Kobieta z wyrzutem spogląda na mężczyznę, zdziwiona jego słowami, niezrozumieniem istoty.
– A może o szacunek nas samych do siebie? Na to nigdy nie jest się za starym, tak jak na wolność! Nie poddam się!
– Jesteś szalona! Od zawsze obłąkana potrzebą wolności!
– Może jestem! Muszę wykrzesać ten ostatni żar szaleństwa. Na pewno warto spróbować… Może wtedy starość będzie mniej gorzka i okrutna? Przecież trzeba walczyć o własną godność! Nie mogę umrzeć z poczuciem wspaniale spieprzonego życia.
Przyjaciółka głęboko wpatruje się w oczy Andrzeja, poważnieje. Dotychczas niewidoczne zmarszczki pokrywają czoło. Pracujący nos pulsuje w rytmie
wciąganego powietrza. Końcówki ust nieznacznie suną ku dołowi.
– Pomóż mi. Liczy się Teraz i tylko Teraz. Sam tak kiedyś mówiłeś… Nie ma przeszłości ani przyszłości bez Teraz. Czas nie istnieje, tylko Teraz. Pomóż mi…
Męski palec dotyka ust kobiety.
– Zuzia! Jestem…
Słońce powoli niknie za horyzontem. Poziome, długie cienie oświetlanych czerwienią drzew kładą na ulicy nieprawdziwy, spłaszczony obraz świata. Nad głowami turkusowe niebo przeplata purpurę z intensywnym pomarańczowym kolorem w przebłyskach złota. Przestrzenne chmury okalane przez barwy zmuszają do poszukiwań prawdziwszych, piękniejszych realiów. Dodają nadziei niezaspokojonym sercom, pomimo przewidywalności nastania nocy. Z czasem barwną plamę rozprasza ciemny chaber, aby nabrać piękna czystego granatu.
Cichną śpiewy ptaków, także damski szept.
– Nie poddam się…
Para niknie za skrzypieniem starych, dębowych drzwi. Słabe światło przymusza do ujawniania się kształtów i proporcji. Lecz półmrok broni szczegółów przed poznaniem, zbezczeszczeniem. Stłumione dźwięki z niewielkich pokoi kumulują się w hotelikowym korytarzu. Przepełnia go wilgoć, zapach leciwych mebli i historia ludzkich życiowych pielgrzymek. Wdychane powietrze sprawia niewytłumaczalną przyjemność. Pobudza skojarzenia, wspomnienia. Wprost narkotyczny zawrót głowy nie pozwala na odwrót, ucieczkę pieszczonych zmysłami wyobrażeń. Nastaje nieuświadomiona, emocjonalna droga ku przyszłości, zgoda na mające nadejść wydarzenia. Pełne, drewniane drzwi o nieco zniszczonym froncie oddają do wewnątrz odgłos pukania.
Cisza.
Ponowiona próba.
Klamka zwalnia ograniczenia, ukazując ciemność pomieszczenia. Kobieta przekracza próg, zatrzymuje się. Łuna dobiegająca od niedomkniętej łazienki daje połowiczne zorientowanie w przestrzeni. Panuje drażniący spokój.
– Andrzej… Andrzej…
Kiełkuje strach odczuwalny w brzuchu przejmującym uściskiem. Słony smak miesza się z goryczą. Niepewność przenosi się na słabość nóg. Ręka oparta o futrynę podtrzymuje ludzką godność, a przy okazji równowagę ciała.
Przyćmione łazienkowe światło jest źródłem niepokornej nadziei, wbrew ogólnej ciemności i ciszy. Niepozorny, ulotny uśmiech wzmacnia wyzwanie rzucone losowi, pobudza oczekiwania, sugeruje możliwość panowania nad życiem, wydarzeniami, czasem. Intuicyjne określenie dobra, swojego szczęścia wydobywa cichy odgłos radości. Jednak ciągła monotonia zabija chwilowe odczucie człowieczego wywyższenia, niezależności. Powraca dudnienie serca, wilgotność dłoni. Niepewność szkli oczy napięciem i smutkiem. Na przekór przytłaczającemu lękowi wysoki, drgający głos narasta jak prośba wykrzykiwana ku Bogu.
– Andrzej! Andrzej!
Rozdział 3
Dotychczas oszalała z namiętności natura przestaje żonglować śmiercią poprzez życie, które taktownie wycofuje się w roślinną owocowość. Nastaje znużenie powinnością przyciągania, łączenia, mnożenia. Odwrócony wzrok od dorastania pozwala przyrodzie ochłonąć. Rośnie potrzeba zwolnienia, przejścia w okres dojrzałości. Czas spełnienia zostaje obarczony zgodą na przeznaczenie. Odpoczynek maluje kolorem liście drzew, krzewów. Matowa zieleń ustępuje przed żółcią tak jaskrawą jak wspomnienie słońca, a karmazyn i bordo mieszają z brązem odcieniami ciepła. Barwne melanże panoszą się, chcąc przykryć fiolet i liliowość wrzosów, które przekwitając, uciekają w wyblakłe pastele podmalowane różowością. Niepowtarzalne zapachy chłodu, gęstej mgły, opadłych i gnijących liści wypełniają powietrze. Wiatr naznaczony orzeźwiającymi kroplami przenika poczuciem spokoju. Gleba zapada w odrętwienie wymieszane z pamięcią po wegetacji, stopniowo się kurcząc na myśl o coraz bliższym czasie zimna. Krzykliwe, pulsujące ruchem gromady formują ostatnie zgromadzenia przed odlotem na południe. Przeraźliwe, paniczne wrzaski przynaglają do drogi ku słońcu. Ostateczne gesty zatracania się dla zasady istnienia kształtują pragnienia i nadzieje na przyszłą obfitość, urodzajność. Gwarancją tych oczekiwań są odgłosy zrzucanych owocowych błogosławieństw. Jasność coraz później ukazuje oblicze, oddala przyjście poranków, zmuszając do cierpliwości. Obnaża się mistyczna tęsknota za światłem, ciepłem, podświadomie
kojarzonymi z młodością, witalnością. Jednak łaska mroku rozpościera na niebo i ziemię możliwość zadumy, dystansu do przyszłości wciąż ulatującej codziennością w tajemnicę wszechświata.
Śpieszne dźwięki odbijają buty od nawierzchni. Szarości nielicznych przechodniów nachodzą na siebie. Niewidzialne siły ciągną każdego w swoją stronę. Pierwsza jasność rozbudza otoczenie, nadając rzeczom barwę, wyrazistość, indywidualny charakter. Długie, brzydkie, blaszane ogrodzenie z coraz większą intensywnością oddaje wilgoć osadzoną w trakcie chłodnej nocy. Budynek znajdujący się za nim jest zakryty gęstą powłoką parowej, ruchliwej kurtyny. Efekt wzmagają ciepłe promienie tańczące w ekstazie z rześkim powietrzem. Ogrodzenie płonie i oślepia odbijanym wschodem słońca. Z beznamiętnej bezbarwności rodzi się kolorowy, impulsywny obraz świata.
Narasta piskliwy ton dzwonka. Komórka zachłystuje się porannym powietrzem.
– Słucham!
Moment zawahania. Umysł z prostotą zmienia formę wypowiedzi, brzmienia. Automatyczne przestawienie nadaje słowom ostrości oraz bełkotliwego poszumu.
– Ach, to ty! Dzień dobry! Przyjechałeś do nas, czy jesteś u siebie?
Grzechoczące, basowe burczenie przekazuje wesołe wiadomości. Na twarzy zjawia się szeroki, spontaniczny uśmiech. Ciało poddane zostaje napięciom. Serce zaczyna szybciej bić, a jego rytmiczne, głębokie echo zagłusza myśli.
– Świetnie!
Mijany budynek o pięknej, stylowej fasadzie poczyna grać. Dźwięki buchają stłumioną mocą poprzez wysokie, wąskie okna. Cichną pomiędzy nimi przygniatane ciężarem ściany. Ponownie próbują się wyzwolić poprzez czystość i przejrzystość szyb, lecz wciąż pęta je betonowa zapora. Jeszcze jedno basowe taranowanie ograniczeń wspomagane przez soprany wzbudza płonne nadzieje. Muzyka utrzymuje rytm kroków, rytm kroków podtrzymuje muzykę. Współtworzenie subiektywnych wartości wymuszane jest pięknem ulotnego tworzenia. Chwila zapomnienia, nieważkości naznaczonej liniowością fletów przechodzi w ubóstwienie słyszanych słów przeplatanych liryczną tęsknotą skrzypiec. Odejście od filharmonii i zakręt w boczną ulicę powodują powrót koncentracji, odreagowanie.
– Dobrze, dobrze…
Z przeciwka nadciąga rozwrzeszczana masa ludzka o nieokreślonym kształcie. Górują nad nią skrzydła białych transparentów wznoszących oczekiwania ponad słabości. Topnieje odległość od rozgorączkowanych okrzyków. Zgiełk narasta.
– Dobrze! Spotkajmy się u mnie o dwudziestej! Pa!
Kobieta z lękiem podąża w stronę demonstracji. Chodnik wytycza złudną granicę bezpieczeństwa. W pewnym momencie strach decyduje o skamieniałości nóg, sztywności ciała, które nagle uciekają przed wiotkością i rozedrganiem. Zawrót głowy oraz niesmak w ustach oddalają podjęcie decyzji, zainicjowanie reakcji. Nastaje oczekiwanie zdarzeń. Wiecznością zdaje się zjednoczenie z wykrzykiwanym brakiem zgody na niesprawiedliwość, stanowionym – przez wzniesione pięści – prawem do godnego życia. Właśnie w tym momencie zabawa w normalność przemija, a poczucie słuszności staje – jak zawsze – po stronie większości, tłumu. Mami obietnicami należnych przywilejów. Wzburzona fala przekracza granicę bezradności, milczenia. Zmęczone, surowe twarze z zaciskanymi zębami podążają całą szerokością ulicy. Pociągają ze sobą kobietę. Rzeka mocy płynie ku własnym wyobrażeniom o dobrobycie, przyszłości, wolności.
*****
Park strojny w intensywne żółcie, amaranty spływające na brązy wzbogaca zieleń świerków, sosen, jałowców. Fiolety wrzosów i astrów tonują nadęte chęci jaskrawości.
Zwolnienie biegu myśli, ukojenie, odpoczynek wchłaniane są z każdym jesiennym oddechem. Alejki wypełniają rozmowy i uśmiechy. Ludzie chodzą opatuleni w marzenia, zadumanie.
Andrzej obejmuje ramionami obie dziewczyny. Słychać muzykę płynącą z oddalonej kawiarenki. Pod wpływem impulsu młody mężczyzna porywa Zuzannę do tańca, a rozradowana Małgorzata odskakuje przed szalejącymi. Śmiechy, piski wzlatują w korony drzew. Zaskoczeni spacerowicze uciekają na bok przed niepoważną parą. Wybucha nieokiełznana radość, upojenie, oderwanie od rzeczywistości. Muzyka, dotyk dłoni, ciepło przyśpieszonych oddechów i wirujące, wymieszane barwy, przebłyski na rozpuszczonych dziewczęcych włosach stwarzają nowy świat, który rodząc się, już umiera. Zmęczeni opadają na Małgorzatę korzystającą z możliwości prowadzenia rozmowy.
– Jak długo zabawisz w domu?
Zadyszka, wypieki na twarzy dodają dziewczynie uroku.
– Powinnam za kilka dni wracać. Dostałam propozycję pracy na uczelni.
– To wspaniale!
– Tak, wspaniale! Ale skończyło się labowanie! Zobaczcie, huśtawki! Biegniemy? Kto pierwszy?!
Słaby wiatr z rześkością chłodu unoszonego od stawu przeszywa delikatnym dreszczem. Oba miejsca zajmują dziewczyny ubogacone zapachami jesieni, błyskami słońca, niewinnością i czystością istnienia. Małgorzata przejmuje inicjatywę.
– Andrzej, pohuśtasz nas?
– Oczywiście!
Chłopak zaczyna kołysać rozmawiającą Małgorzatę.
– Masz kogoś, czy nadal jesteś sama?
Zuzanna z lękiem spogląda na mężczyznę, spuszcza wzrok. Nerwowo uśmiecha się.
– Jestem sama. Nie mam czasu na miłostki. Kiedyś myślałam, że faceci są niezbędni do życia. Teraz tak nie uważam. A co u was?
– Wiesz, co u nas. O wszystkim ci pisałam.
– Chyba nie wszystko wiem. Twoje listy… Piszesz tylko ogólnikami.
– Na pewno masz dosyć swoich kłopotów. Po co dokładać jeszcze naszych zmartwień?
Andrzej przygląda się dziewczętom. Chłonie ruchy palców obejmujących łańcuchy, naprężenia ramion podczas balansu ciał, harmonię falujących pleców z ledwo zauważalną pracą pośladków i wciąż ruchome, wyznaczające rytm nogi. Nie wytrzymuje wewnętrznego napięcia. Przerywa rozmowę.
– Idę do kawiarni. Co kupić?
Roześmiane przyjaciółki przekrzykują się.
– Oranżadę!
– Batony!
– Kruche ciasteczka!
– Nie! Porządne ciastka!
Chłopak pośpiesznym krokiem odchodzi.
Odczuwa pieczenie i wilgoć w oczach, gorączkę wypływającą policzkami, niewidoczne krople na dłoniach, stopach. Nieudolna próba ucieczki od drażniących myśli oraz walka z natłokiem odczuć powodują konieczność odreagowania.
– Kurwa!
Nostalgia nieubłaganie wkrada się w natarczywe wspomnienia.
– Przecież kocham je obie! Jak to możliwe?! Dlaczego?!
Świadomość dojrzałej miłości, wspólnej drogi przez cierpienia i radości jest miażdżona młodzieńczym uczuciem, pożądaniem nieosiągalnego, pragnieniem utraconego. Mocno zaciśnięte oczy pomagają powstrzymać łzy. Potknięcie zmusza do ich szybkiego otworzenia. Zawrót głowy wraz z przysłaniającymi drogę mroczkami znaczą głębokość rozdarcia. Nogi przestają przemierzać żwirową ścieżkę, jednolity szum chwilowo zaciemnia otoczenie.
*****
Przestrzeń wypełnia ciemność. Nie wiadomo kiedy i gdzie skręcić. Potrzeba czasu, aby się wzrok przyzwyczaił. Pogłos włączonego telewizora prowadzi ku celowi. Niebieska poświata odsłania stolik, wódkę, butelkę z oranżadą, szklanki, gazetę.
W mroku siedzi na krześle mężczyzna o charakterystycznie smutnej i zmęczonej twarzy. Młody złodziej siada na drugim krześle. Trwa oczekiwanie na słowa.
– Dobrze, że przyszedłeś. Musimy pogadać…
– Co się stało?
– Na szczęście jeszcze nic.
Wódka wypływa z butelki do szklanek. Otwierana oranżada przyjemnie syczy. Szklanka z wódką i butelka z napojem zostają podsunięte chłopakowi.
– Masz, pij!
Obaj biorą szklanki do rąk. Szybkim ruchem je przechylają. Nieodzowny grymas, bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby, wykrzywia twarze. Młody złodziej popija oranżadą prosto z butelki. Spogląda na kolegę, czując się przygotowanym do rozmowy.
– Co chcesz mi powiedzieć?
Mężczyzna patrzy na chłopca, poważnieje.
– Nie wezmę cię na następną robotę. Ani na żadną inną…
– Co?! Dlaczego?! Czy kiedykolwiek nawaliłem? Wystawiłem cię kiedyś?!
– Uspokój się. Jesteś w porządku…
Oba głosy próbują ukryć ból, słabość, drżenie. Natomiast chcą przekonać o pewności, sile.
– Kumpelku! Co ty pierdolisz?!
Złodziej ponownie nalewa wódkę do szklanek.
– Pij!
– Co ci, kurwa, odbija?
Żelazny uścisk wbija się w rękę młodej osoby. Wzrok świdruje chłopca.
– Masz rację! Nigdy nie nawaliłeś… Dlatego nie pozwolę, abyś teraz to zrobił. Zbyt dużo masz do stracenia. Nikt ci nie dał i nie da szansy na uczciwe życie.
Sam musisz ją wyrwać od pieprzonego losu!
Młody wyciąga paczkę papierosów, wykonuje ruch w stronę starszego. Zapalniczka oświetla zaczerwienione twarze. Jedną o rozluźnionych policzkach, lekko opadających powiekach. Drugą nabrzmiałą, jędrną. Roztrzęsiona ręka utrudnia zbliżenie papierosa do ust. Kłęby wypuszczanego szarego dymu przysłaniają smutne, zmęczone oblicze, przymykają podrażnione oczy.
– Posłuchaj mnie! Teraz będzie ci łatwiej. Nie masz jeszcze żony, dzieci… Później zawsze ktoś przez ciebie cierpi… Potem ranisz tych, których najbardziej kochasz. Uwierz mi, wiem, co mówię. Ile bym dał, aby móc zmienić tę rzeczywistość... Już nie mam siły wciąż się bać przyszłości, udawać...
Niewypowiedziane słowa zostają przełknięte, a łzy usprawiedliwione natarczywym, złośliwym dymem z papierosa.
– Od dzisiaj zaczynasz uczciwe życie. Nie od jutra, tylko od dzisiaj! Masz gazetę…
Zaznaczyłem ogłoszenia z warsztatów samochodowych, do których dzwoniłem. Czekają na ciebie. Na początku oferują małe pieniądze, ale jesteś młody. Masz czas!
– A rodzina? Za grosze im nie pomogę!
– Posłuchaj, idioto! Teraz samochód, a jutro co ukradniesz? W pierdlu tym bardziej im nie pomożesz! Jak spieprzysz życie, to kto poniesie odpowiedzialność? Matka, rodzeństwo, czy ty? Każdy sam odpowiada za swoje czyny! Każdy ma własną drogę, sposób na beznadziejność! Za rok, dwa będzie lepiej... Musisz i możesz wszystko zmienić! Wiem jak jest… Nie zauważysz kiedy będzie chodziło nie tylko o chleb, lecz o jeszcze większą kasę, dziwki, przyjemności…
Chłopak wyciera rękawem zapłakane oczy. Impulsywnie wstaje od stołu. Szlochając, podnosi głos.
– Jesteś stary! Pękasz! I gówno wiesz! Cały świat przede mną! Sam sobie poradzę!
– Kurwa, to zmień coś!
– Ja nie potrafię inaczej! Już nie potrafię!
Młody złodziej wybiega z gazetą w ręku i niknie w ciemności. Odgłos szybkich kroków cichnie. Rozrasta się pustka, odczucie rozdarcia, straty, umierania. Rozgoryczony mężczyzna szepcąc pod nosem, kładzie nogi na stole.
– Potrafisz, potrafisz…
Wyłącza obok stojący telewizor, po ciemku opróżnia butelkę z wódką. W trakcie topienia emocji przeciera dłonią wilgotne oczy. Usnąwszy, przewraca pustą butelkę, wypełniającą pomieszczenie szumem toczenia, brzękiem rozbijanego szkła.
*****
Dźwięk rozbijanej butelki lądującej w pojemniku na śmieci przyciąga uwagę osób odpoczywających w parku. Andrzej dochodzi do siebie. Zawroty głowy ustępują, pozostaje jednak uciążliwy ból w skroniach. Nogi ruszają w stronę kawiarni. Za plecami słychać oddalone, rytmiczne skrzypienie metalowych huśtawek wytyczające poziom zadowolenia. W momencie odurzających wzlotów błękit ogarnia dziewczyny, obdarowując je namiastką nieba. Zuzanna przerywa ciszę.
– Nie rozmawiajmy przy nim o przeszłości. To boli.
– Boli ciebie i jego. Boli mnie… Z Andrzejem rozmawiam, z tobą pisuję o niej. Dlaczego spotykając się, nie możemy razem porozmawiać o przeszłości? Bo boli? Do dupy! A co w życiu nie boli?!
Dziewczyna zauważa łzy Małgorzaty. Zatrzymuje swoją huśtawkę. Schodzi, pomaga wyhamować drugiej. W naturalnym odruchu szeroko rozpościera ramiona, przyciąga rozgorączkowaniem ciała oraz uczuć.
– Małgosia! Chodź do mnie…
Ta ląduje w objęciach i płacząc, wtula się w przyjaciółkę.
– Małgosia! Już dobrze… Małgosia…
– Dobrze? Czy ty wiesz, co on przeżywał po twojej ucieczce?
– Przestań! Nie chcę… Nie chcę wiedzieć! Domyślam się. Ja też bardzo to przeżyłam. Stało się! Ale jest już dobrze… Poza wami nie mam nikogo. Przecież wciąż jesteśmy razem. Nie wyobrażam sobie, byśmy kiedyś stracili siebie!
– Stracili siebie… To tak jak z trwaniem przyjaźni.
Często pytałaś, czy przyjaźń może trwać wiecznie, pamiętasz? Jesteś wolną osobą, a odpowiedź tkwi w tobie.
– Wiem…
Dziewczyny ocierają łzy, gdyż nastaje konieczność szybkiego zadbania o wygląd. Andrzej zbliża się z zakupami. Jest radosny, uspokojony. Małgorzata udając kasłanie, maskuje oznaki płaczu. Jej głowa ląduje na piersiach męża, ręce mocno go obejmują. Wielkie, zaczerwienione, wilgotne oczy patrzą w dal. Czarne, długie włosy poddają się ruchom powietrza, kształtne usta pomagają wąskiemu nosowi łapać życiową energię. Mocniejszy uścisk zaznacza potrzebę oddalenia. Powstaje myśl wywołująca u Małgorzaty uśmiech.
– Wiecie co? Mam propozycję! Poszukajmy takiej okazji, aby chociaż raz do roku się spotkać! Tak poza świętami… Zgoda?
Przyjaciółka nie ukrywa ekscytacji.
– Zgoda!
Małgorzata spogląda na męża.
– Andrzej! Bez względu na wszystko! Chociaż raz w roku… Zgoda?
– Tak, kochanie. Bez względu na wszystko.
– Dobrze! Chodźmy teraz do nas, do domu. Po drodze kupimy wino i upijemy się jak za dawnych czasów!
Koleżanka obserwuje Małgorzatę. Nieodparte wrażenie istnienia niedopowiedzeń, zatajeń narasta w jej sercu. Wyczuwa granicę pomiędzy grą a naturalnością. Wraz z oddalaniem się od huśtawek rozmowa z wolna rozpływa się w jesiennym powietrzu.
– Coś się dzieje? Małgosia…
– Nie, nie… Takie tam…
Pieprzyć wszystko!
Przyjaciółki trzymają się za ręce, nikną za kępami krzewów ogołacanych przez wiatr. Andrzej podąża za nimi, zachowując odległość szanującą prywatność ich słów.
Przyroda pręży się w uścisku intensywnego ciepła - jednego z ostatnich wyrzeczeń słońca na korzyść stworzenia. Ogródek przed domem chłonie dobrodziejstwo całym sobą. Nagrzewa się duży głaz wraz z drewnianym stołem, krzesłami. Butelka z winem jest w połowie pusta. Boski napój przebarwia kieliszki, pozostawiając gęsty, jakby tłustawy, eteryczny ślad. Kupione ciastka kuszą bitą śmietaną i miodowym zapachem.
Przechodzący ulicą ludzie z ciekawością odwracają głowy w stronę głośnej zabawy. Ale mogą dostrzec jedynie wyłaniające się z czerwieni i ciemnego brązu wydłużone, wzniesione, gęste pędy żywopłotu. Powiew delikatnego, dyskretnie chłodnego wiatru zrywa pojedyncze barwne liście. A sporadyczne, mocniejsze podmuchy unoszą je wysoko ponad łąkę oraz zaorane pola łączące w sobie świętość natury z arogancją człowieka.
Rozmowa, śmiech przemykają poprzez roślinność do ciekawskich przechodniów. Andrzej z poczucia obowiązku chce zadbać o kobiety.
– Kto chcę kawę, kto herbatę?
– Herbatę!
– Ja też poproszę o herbatę!
Znika za drzwiami drewnianego domu pomalowanego, jak nakazuje tutejsza tradycja, na niebiesko. Małgorzata poprawia ustawienie talerzyka z ciastkami, zatrzymuje wzrok na białej serwecie, wycisza się. Zuzanna automatycznie zaczyna głaskać przyjaciółkę po ręce. Przy braku odruchu ucieczki gładzi jej włosy. Zakrywa smutek zatroskaniem w głosie.
– Małgosia! Co się dzieje...?
– Szukam… Szczęścia, sensu…
– Masz je na wyciągnięcie ręki, masz Andrzeja.
– Wiem, wiem… Ale na trochę, na troszeczkę chcę zatopić się w głupiej, nieokiełznanej wolności.
Sama nie pojmuję, czego pragnę! Myślę, że każde z nas musi pójść w swoją stronę… Może jeszcze razem, lecz każde własną drogą.
– Małgosia, nie rozumiem… Nic nie rozumiem! Czy możemy porozmawiać? Na osobności? Teraz!
– Jak sobie życzysz. Weźmiemy konie?
– Pewnie!
Dziewczęta wchodzą do stajni i po chwili ukazują się z osiodłanymi zwierzętami. Małgorzata, zatrzymawszy się przed wejściem do domu, rzuca głośne stwierdzenie.
– Andrzej! Wkrótce będziemy!
Ruszają w kierunku lasu. Pola, łąki, drzewa za domem toną w zbyt wcześnie zachodzącym słońcu.
Andrzej wraca z zaparzonymi herbatami. Szuka kobiet. Dostrzega oddalające się sylwetki, które odprowadza wzrokiem.
Zapach, ostrość sierści, ciepło promieniujące od zwierząt uspokajają nerwy jadących kobiet. Kołysanie bioder, dociśnięcie kolan, napięcie łydek sprawiają przyjemność panowania nad naturą, wzmagając odczucie jedności z nią i żal za utraconym, pierwotnym światem. Przyjaźń zezwala na zwierzenia, ufność, szczerość.
– Małgosia! Powiedz mi, co się z tobą dzieje?
– Ze mną? Nic. Życie jest, jakie jest. W porządku! Tylko po drodze coś mi zaginęło. Potrzebuję czasu dla siebie. Po śmierci dziecka nie mogę sobie poradzić z wieloma sprawami. Lekarze mówią, że przejdzie. Ale nie przechodzi. Jestem bardzo zmęczona. Muszę odpocząć, pobyć sama ze sobą.
– Do czego zmierzasz?
– Do niczego. Chcę mieć święty spokój. Stała się tragedia, której nie potrafię zaakceptować.
Bóg odebrał mi radość, sens życia, nadzieję… Czy jest gdzieś we wszechświecie miejsce dla kogoś takiego jak ja?
Niepohamowany żal wybucha płaczem u Zuzanny.
– Małgosia! Jesteś mocna! Jesteś twarda! Tak nie można… Wszyscy, ale nie ty! Rozumiesz?! Ani mój, ani twój Bóg, nikt nie może cię złamać!
Głos przyjaciółki jest spokojny, odarty z emocji, oschły.
– To się już stało.
Dziewczyny wjeżdżają w las. Małgorzata głęboko oddycha, przymyka oczy, szeroko rozpościera ręce. Upaja się zapachem, świeżością i wilgocią powietrza.
– Małgosia! Jak ci pomóc?
– Przestań! Proszę, przestań!
Musimy teraz o tym rozmawiać? Zobacz, jak tu pięknie… Jak w raju.
– A kiedy, jak nie teraz?
– Masz rację… Kiedy…?
Bezgłośna chwila wzmagana wonią lasu przepełnia się wyjątkowym odczuciem spokoju.
– Andrzej próbuje normalnie żyć… Ja nie mogę, nie potrafię… Poza tym jestem chora…
Nastaje długa cisza przeplatana dudnieniem kopyt o podłoże, niemożliwie szybkim ostrzeliwaniem pnia przez dzięcioła. Nagły odgłos wspierania rozłożystych skrzydeł o dyskretne powietrze przez spłoszonego ptaka rozwiewa zamyślenie.
Szczere, obarczone ciężarem świadomości wyznanie Małgorzaty potęguje u przyjaciółki rozchodzenie się chłodu po całym ciele. Zuzannie zaczynają szczękać zęby, a mięśnie wydają niechciane drżenie. Dłonie trzymające wodze, odruchowo coraz mocniej są zaciskane, wzbudzając krótkotrwałe doświadczenie ciepła.
*****
Pięści zostają rozluźnione, zniewolona krew zachłystuje się pulsowaniem w żyłach. Kobieta nie może dojść do siebie po porannych przeżyciach. Wspomnienie nieodległych chwil przeszywa organizm ponownym dreszczem. Dlaczego strach sparaliżował jej ciało i umysł? Wewnętrzna bezsilność, a może nieuświadomiona siła zezwoliła na poddanie się demonstrującemu tłumowi? Wbrew woli? A może nie…? Doświadczyła mocy! Symbolicznego zatracenia dla osoby idącej obok, wspólnoty pragnień i radości z bezmyślnego, stadnego działania. Nigdy w życiu nie miała takich doznań. Choć była z nimi krótki czas, to rozpierała ją duma, samozadowolenie. Nie wiedziała, co się stało kilka przecznic dalej. Jej już tam nie było. Niczego nie słyszała, niczego nie widziała. Narastający lęk zmusił ją, by podążyła za swoim przeznaczeniem, które uchroniło przed koniecznością patrzenia i czucia.
Przynaglona potrzebą postanawia wziąć prysznic, a z kolacją poczekać na gościa. Ciepła woda zmywa brud dzisiejszego dnia z jej ciała. Mistyka w codzienności. Oczyszczanie duszy, pragnień, uczuć. Mokre, długie włosy spływają na ramiona okryte białym ręcznikiem. Wcieranie wilgoci w bawełnianą delikatność przenosi uwagę na machinalną czynność, usuwa skłonność do ciągłych rozmyślań. Przechodząc koło okna, jakaś siła każe się jej zatrzymać. Zostaje porażona barwnym niebem, szeroko rozlaną seledynową plamą pochłanianą przez dojrzewającą w swej głębi niebieskość. Za tło tej metamorfozie służy rozgrzany karmazyn ustępujący z czasem miejsca chłodnemu granatowi.
*****
Czerwień chowająca się za chmurami przebarwia je na pomarańczowo. Ciągle ucieka przed silniejszym, stanowczym, oziębiającym szafirem.
Dziewczyny wjeżdżają na wzniesienie. Małgorzata schodzi z konia, przywiązuje go do drzewa. Przyjaciółka czyni tak samo. W milczeniu obserwują piękno kolorowości, chłoną niewytłumaczalny spokój narastający z nadchodzącą ciemnością.
– Ta twoja choroba… To poważne…?
– Tak, ale powiem ci, jak będą powtórne wyniki. Na razie poczekajmy. To tylko przypuszczenia…
Małgorzata spogląda Zuzannie prosto w oczy.
– Nie chcę, aby Andrzej był ze mną tylko dla współczucia, przykrego obowiązku.
– On tak bardzo cię kocha…
– Wiem… Daję mu szansę, możliwość wyboru. Póki jeszcze nie wie... Niczym nie chcę go zniewalać. Nie w tej sytuacji. Musi być wolny w swej decyzji. Bez względu na wszystko.
– Chyba ogłupiałaś! O czym mówisz?!
– Wiem, co mówię. Andrzej ma kogoś…
Ogniste resztki słońca przemykają przez dziewczęce włosy, odbijając się w wilgotnych strużkach na policzku Zuzanny.
– Skąd wiesz?
– Jestem kobietą, żoną… To się zauważa, wie. Może to tylko znajomość, ale przepełniona z jego strony uczuciami.
– Walcz o niego! On cię kocha! Małgorzata, walcz!
– Nie chcę, nie mogę. Nie powinnam…
– Co ty gadasz?! Dlaczego? Małgosia, co ty gadasz? Musisz walczyć, jak kiedyś… Nie możesz się poddać! Ty też masz prawo do wolności, do wyboru!
– Wolność… Wolność jest największą raną w moim życiu. Wolność Boga… Wolność Andrzeja… Dlatego wiem, co mówię.
– Co ty pieprzysz! Dziewczyno! A dobro?! A prawda?!
– Czyje dobro? Jaka prawda? Moja, Andrzeja czy Boga?
– Prawda jest jedna…
– Znasz ją? Jesteś pewna?
– Małgosia! Kocham cię!
Dziewczyna ryczy jak małe dziecko. Obejmuje Małgorzatę, wtula się. Wzrok zakotwiczony w przestrzeni rozmazuje rzeczywistość, oszukuje zmysły. Przyśpieszony oddech wraz z wydobywającym się buczeniem nie pozwalają na głębokie wzięcie powietrza. Bezsilność wzbudza pustkę i egzystencjalny bezsens. Małgorzata głaszcze ją po głowie, plecach, otula rękoma, mocno przyciska do siebie.
– Myślisz, że do nieba prowadzi błękitna droga? Jest tam świetlista brama? Przecież powinnaś to wiedzieć…
– Ten los… To skurwysyństwo…
– Nie, Zuzia... Aniołeczku… Ten los jest drogą przez upragnione, pożądane życie. Tylko nie wiem, dokąd idziemy...| Ku zatraceniu czy błogosławieństwu?
Ciemnoniebieski odcień nieba przepełnia prawie całą przestrzeń. Jedynie jasność, przebijająca się z zanikających pomarańczowych chmur, walczy o prawo istnienia, nadzieję na przyszłość. Snop promieni przechodzących niezauważalnym, tajemnym przejściem uświęca swoim dotknięciem jakieś jedyne miejsce na ziemi. Pogłębia kontrast pięknej ciemności z niewysłowioną, skumulowaną mocą blasku. Przelewanie nieogarniętego, złotego, zawsze gdzieś obecnego dobra powoduje jego intuicyjne pożądanie. Wzgórze tonie w szybko zapadającym mroku, który przepowiada nieuchronność nastania nocy. Zawsze innej, każdorazowo przybliżającej do przeznaczenia.
*****
Ciemność rozprasza nagle zapalona lampa tworząca nastrój ciepła, intymności. Ograniczenie intensywności oświetlenia zbliża ciała do siebie. Zezwala na pieszczoty, pocałunki. Dłoń dotyka dłoni, usta muskają usta, oddech pochłania oddech. Delikatne, wolne ruchy ciemnych kształtów jednoczących się w pragnieniach przepełnia wyczucie. Giną różnice intencji dla przyzwolenia w oczekiwanym uścisku. Perły potu powstają z ubogaceń przyjemnością i ekscytacją. Wyważenie powoli ustępuje miejsca sile, napięciom, które narzucają fascynację niarem. Chwila zawieszenia spełnia skryte potrzeby, wywołuje zaskakującą rozkosz. Przebłyski światła między ciałami uwidaczniają wyczuwalny aksamit policzków, piersi, rąk, brzucha. Bliskość kumuluje energię, potęguje odbiór bodźców zniewalających rozsądek. Całość nastawiona na pożądanie wzmagane siłą woli. Szeroko otwarte oczy kobiety wypatrują oznak jej pragnienia w oczach mężczyzny. Niekontrolowane napięcia wypełniają, zespalają. Ledwo wyczuwalne dreszcze przebiegają po ciele. Ekstaza, upojenie. Buńczuczność jednego ciała przeciwko trwaniu elektryzujących odczuć ciała drugiego. Zgoda na spełnienie powoduje wrażliwość, rozluźnienie, zmęczenie. Szybkie oddechy chłodzą namiętności. Płonąca kobieta, zrealizowany mężczyzna. Prześcieradło
przesycone zapachami zatrzymuje pamięć chwili. Pocałunek, przytulenie wyzwalają uśmiech, odczucie harmonii. Przytłaczający i głęboki sen zamyka powieki.
Dziewczyna otwiera oczy, przeciera je. Struga stłumionej, żółtej poświaty rozszczepia się na bordowe i pomarańczowe iskierki z dodatkiem czerni. Światło obnaża jej nagość. Do łóżka podchodzi już ubrany kochanek, całuje ją w czoło. Mówi czule, prawie szepcząc. Ostre brzmienie unoszących się słów łagodnieje pod wpływem uśmiechu.
– Było wspaniale… Jestem szczęśliwy… Muszę wrócić do hotelu. Czekają na mnie… Nie zapomnę o tym wieczorze. Proszę, nie poczuj się urażona…
Bez skrępowania kładzie pieniądze na stole.
Zawrót głowy oddala myśli, nagłe uderzenie ciepła odbiera siły i słowa. Do gardła napływa palący, kwaśny smak przechodzący w gorycz.
– Nie… Nie chcę…
Co robisz?
Mężczyzna ponownie uśmiecha się, nie unosi głosu, zwalnia rozmowę, wycisza napiętą atmosferę.
– To tylko forma podziękowania, może pomocy. Przydadzą się… Było bardzo miło. Jeżeli się nie pogniewasz, to także następnym razem pozwolę sobie zadzwonić do ciebie. Zgoda?
– Co ty wyprawiasz?
– Muszę już iść… Każdy u was jakoś sobie dorabia…
Mężczyzna wychodzi, pozostawiając upokorzoną, nagą dziewczynę siedzącą na łóżku.
Niezrozumienie sytuacji wzmaga ciężar zranionego uczucia. Pojawia się dławiący ból unoszący wnętrzności. Fizyczne doznania odzwierciedlają stan poharatanych uczuć.
Wraz z duszącym kasłaniem organizm wyrzuca z siebie przyziemną rzeczywistość, oczyszczając człowieczeństwo z nieuniknionych ułomności. Brudne prześcieradło ląduje na podłodze. Niesmak w ustach wykrzywia twarz, kojarząc go z odczuwanym wstrętem do zachowania mężczyzny. Budzi się brak akceptacji również do samej siebie.
Idealistyczne, proste pragnienie miłości zostało rozdarte na strzępy przez realia ludzkich zachowań. Mamiąca kolorami i słodkością głupia naiwność zwiodła kobiecy rozsądek. Grymas wywołuje głośny płacz, krzyk bezsilności przygniatającej całe jestestwo. Łkanie tłumi przylgnięcie do puchowej miękkości oddzielającej świat nocy od dnia.
Duszność, bezdech, ciemność.
Zachłyśnięcie się powietrzem rodzi szybki, płytki oddech przeszywający oskrzela kłującym bólem. Opuchnięte oczy szczypią, a łzy sklejają rzęsy. Nastaje ucieczka w sen.
Zuzanna biegnie chodnikiem. Księżyc odbija się w szybach wysokich i wąskich okien. Cud mnogości. Dwa księżyce, dwa światy, dwie rzeczywistości. Rytm głośnej muzyki nie pozwala na zwolnienie. Nieokiełznany płacz niesie ulica. Z przeciwka nadciąga demonstracja. Tłum obnażonych ludzi zaczyna tańczyć. Pląsa wokół przerażonej, nagiej kobiety. Próbuje ją wciągnąć w zabawę. Roześmiane, brudne, zmęczone twarze, wirując, wypełniają całą przestrzeń. Zniszczone, poocierane ręce z niedomytymi paznokciami dotykają, brutalnie głaszczą ją po nagim ciele. Trwa nieustające przerażenie.
– Kim jesteście? Skąd przychodzicie?
Tańcząc i klaszcząc, ludzie donośnie śpiewają. Odzywa się cichy, ale dobrze słyszalny głos.
– Przychodzą z wielkiego ucisku. Oni są już szczęśliwi. Tak niewiele im trzeba… Chodź i tańcz! Musisz tańczyć!
– Dlaczego muszę?
– Bo to twoje przeznaczenie! To szczęście! Brak wolności jest szczęściem! Jesteś usprawiedliwiona! Chodź, tańcz!
Próba wyrwania się z tłumu rozpala paniczną potrzebę ucieczki. Jednak napływa coraz silniejsze zmęczenie. Niemoc odbiera chęć walki, wymusza pozostanie. Kobieta bez zastanowienia zaczyna tańczyć. Narasta rozradowanie i demoniczny śmiech. Ulga ogarnia całość jestestwa. Następuje niewysłowiona przyjemność ze zjednoczenia się z tłumem. Wszyscy robią to samo, nikt nikogo nie gani, każdy się uśmiecha.
Zuzanna upada, lecz od razu zostaje podniesiona przez osoby będące obok. Policzek, dłonie, kolana zatrzymują ślad poniżenia.
– Widzisz. jak niewiele potrzeba? Nic nie boli!
– Tak, nic nie boli! Nic nie boli!
Popychana przez tłum potyka się i niknie pod ruchliwą ludzką masą. Bez zastanowienia wstaje. Umorusane ciało pokrywają zaczerwienienia i otarcia. Zauważa przed sobą roześmianą kobietę, która nagle pozbawia ją równowagi. Po raz trzeci Zuzanna ląduje w rozdeptywanym ulicznym błocie. Jednak tym razem nikt tego nie zauważa, nie pomaga powstać, a brak sił pogłębia zgodę na upokorzenie. Z trudem podnosi się.
– To twoje przeznaczenie! Nic się nie liczy, tylko ty! Walcz! Teraz!
– A co będzie potem?
– Nieważne! Jesteś usprawiedliwiona!| Tobie należy się szczęście! Należy się! Wszystko jest stworzone dla ciebie! Należy się…
– Tak! Należy się…
Nagle spostrzega coś dziwnego we wzroku tańczących osób. Spojrzenia są coraz dłuższe, bardziej natarczywe. Zaczynają intensywniej przyciągać, uzależniać, wyrażać prawo do posiadania młodego kobiecego ciała. Gdy jedni kręcą się wkoło niej, tworząc nastrój niewinnej zabawy, inni nieuchwytnie jakby wkraczają w jej duszę. Zadając ból, powodują potrzebę szukania w tłumie ukojenia. Narasta odczucie tożsamości z wszechmogącą grupą. Z każdą chwilą coraz łatwiej Zuzannie przychodzi zgoda na odchodzenie od własnej indywidualności. Bezimienna masa pochłania i rozpoczyna gnicie traconej osobowości. Poobijane ciało zaczyna sinieć. Wewnętrzne rozdarcie łagodzą uśmiechy i głaskania brudnych ludzi. Omamiona dziewczyna zaczyna cicho powtarzać te same słowa.
– Nie chcę… Nie chcę… Nie chcę…
Hipnotyczny głos niewidocznej osoby na nowo rozpoczyna rozmowę.
– Przecież jest ci dobrze. Masz wszystko. Jesteś spełniona, doskonała…
– Ale ja… A moja decyzja? Nie chcę! Jestem wolna...
Zuzanna budzi się przerażona, oblana potem. Na stole leżą pieniądze. Wybucha szalonym śmiechem, który przebija się przez głośny, histeryczny płacz. Rozmazany świat przestaje być realny. Przez moment istnieją tylko obnażone, naiwne uczucia oraz wstręt do wybranego mężczyzny i samej siebie. Z każdym gardłowym dźwiękiem rośnie głęboka potrzeba prostoty, duchowej czystości, prawa do świętości.
Naga kobieta podbiega do sztalug, zrywa wiszące płótno i zaczyna malować. Zaciska zęby. Niepohamowane łzy wypełniają oczy. Przygryziona warga barwi kroplę krwią. Pomieszczenie zatrzymuje zapach farby, szum pociągnięć pędzla oraz skumulowane emocje.
Rozdział 4
Hibernacja życia staje się odpowiedzią na oznaki końca. Pęcznieje lodową dumą pozorne zwycięstwo przemijania nad rozwojem. Stagnacja góruje ponad ruchem, pędem ku spełnieniu. Rozlewane ukojenie wspiera pełnię odpoczynku przypisaną mądrości istnienia. Zostaje zaspokojone pragnienie ukrycia się przed koniecznościami. Minimalizm maskuje przejawy trwania. Nastaje zgoda na nieuniknioną przyszłość, choćby kosztem zagłady jednostki. Walkę niebytu z bytem poprzez umieranie. Czas sprawiedliwości i równości kształtuje charaktery. Prostota bezwzględności potęguje ciężar egzystencji. Zasada nieodwracalnego unicestwienia zabija nadzieję. Jednak wieczność dla własnego samookreślenia troszczy się o istnienie, więc w gwarze bezsilności narasta brak taktu w niemych wołaniach o łaskę przeżycia. Tragiczna śmieszność ucieczki przed przeznaczeniem nie zmienia rzeczywistości. Jedni przetrwają, inni nie. Zwalniające oddechy zapraszają sen...
Święta biel pozwala na przebaczenie tego, co niedoskonałe. Przykrywa śnieżnym puchem ludzkie cierpienie, ból. Dojrzewa potrzeba bliskości i pamięci. Jednorazowe odwiedziny naznaczone prezentami chcą wykroczyć poza codzienne, wszystko spłycające ograniczenia. Następuje stwarzanie świata czarownego, niestałego, wyimaginowanego, ale jakże oczekiwanego!
Osiedle przycupniętych, niskich domów dających poczucie życiowego bezpieczeństwa okrywa neutralny kolor zimy. Kominami uchodzi ciepło z przeistaczania materii w pożądane dobro.
Nieliczne, czarne ptaki cieszą się z krótkiej chwili dnia. Czerwone przebłyski dachów łamią monotonność. Skulone, barwne plamy przebierające nogami na tle bieli umykają przed mrozem. Nastrój wyjątkowości włamuje się do ludzkich serc zielenią choinek zabijaną kolorami lampek i ozdóbek. Czym gęstszy mrok za oknami, tym samotność bardziej uciążliwa, zwiększająca rozdarcie, niepozwalająca na zapomnienie, ucieczkę od wspomnień.
Na jednym z podjazdów stoi samochód grzeszący ekskluzywnością. Z domu wybiega człowiek. Niezapięty płaszcz wraz z koszulą niedbale wsadzoną w spodnie świadczą o wyjątkowym pośpiechu. Echo oddaje trzask nieodpowiednio zamykanych drzwi i słabo słyszalną pracę silnika. Auto gwałtownie rusza. Reflektory strzelają blaskiem mieszającym ciemnością. W przedniej szybie rośnie nieustępliwa, metalowa brama mieniąca się lodowymi odbiciami silnej jasności. Ostre hamowanie wymusza trzaskające chrobotanie opon na nieodśnieżonym bruku. Zimno wpada przez otwarte drzwi. Unosi się chrzęst kroków. Zapora ustępuje pod wpływem mężczyzny łapiącego równowagę sztywnością nóg. Szybki powrót przynagla uciekająca chwila. Zamknięcie przestrzeni. Dłonie ściskają skórzaną kierownicę. Daje się słyszeć cichy szum, a świat przed szybą zaczyna uciekać. Poślizg jeden, drugi… Pojazd sam stopniowo wchodzi w prostą. Wąska droga zmienia się w dwupasmową, lekko zaśnieżoną jezdnię. Pusto, spokojnie, cicho. Kojące melodyjne kolędowanie płynące z radia przelicza kilometry, skraca czas podróży.
Znajoma okolica inicjuje niezamierzony uśmiech na twarzy, rozchodzenie się miłego ciepła po całym ciele. Rośnie zadowolenie z wykonanego przed godziną telefonu, który powinien rozwiązać sprawy niedokończone, wymagające zaakceptowania. Podjęta decyzja przełamała lęk przed zderzeniem dwóch rzeczywistości. Nowy, stworzony przez siebie świat już się miesza z tym
poprzednim, napawającym niepokojem, pozbawionym rozsądku, dzikim i szalonym. Zgoda na prawdę, zjednoczenie wszystkich doświadczeń przynosi dziwne ukojenie. Myśli same wypływają słowami, umacniają przeczucia.
– Czas oswoić przeszłość, siebie...
Nieoczekiwanie z kieszeni płaszcza leżącego na bocznym fotelu wypada portfel i ląduje na podłodze. Rozchylając się, ujawnia swoje tajemnice. Mężczyzna spogląda na zdjęcie ukryte za przeźroczystą przegródką. Zapatrzenie na stojącą ze skrzyżowanymi nogami, śmiejącą się Zuzannę w błękitnej sukience o mocno wciętej talii. Obejmującą ją rozradowaną Małgorzatę ubraną w prowokacyjnie krótką bordową spódnicę i amarantową bluzkę. Zgrabne, napięte uda i lekkie pochylenie w stronę przyjaciółki uwypuklają linię bioder. Z tyłu Andrzej. Twarz naznaczona lekkim uśmiechem, skrywająca utajone pragnienia, zagubienie, niezdecydowanie. Jak zwykle ubrany na czarno.
Zauroczenie, uścisk w gardle.
Huk…
Przydrożne drzewa wirują, przyciągając swą potęgą. Bezwolna jazda trwająca krótką wieczność przenosi w inny wymiar przemijania. Brak myśli, postanowień, reakcji. Obojętność. Realność nieistnienia.
Zgoda na przeznaczenie?
Ciemność przenika świadomość. Ale istnienie jeszcze bardziej akcentuje swoje rozpanoszenie, dominację nad materią, gdy dobiegają głosy zawieszone w przestrzeni.
– Ale się uściskał z drzewem!
– Nie gadaj, tylko tnij!
Odlot w nieokreśloną pustkę oddziela od ograniczeń i uzależnień, konieczności, konsekwencji. Panuje nieprawdopodobny spokój, brak jakiegokolwiek wewnętrznego napięcia. Lecz narastająca natarczywość odgłosów utrudnia odejście.
– Skurwiel pił!
– Prostak! Nie zasługuje na taki wóz…
– Faktycznie, coś zajeżdża od niego. Załóżcie mu kołnierz. Wyciągamy na trzy! Raz, dwa, trzy...
W ciągle trwających ciemnościach słychać dźwięk karetki, metaliczny szczęk rozkładanych noszy. Ale wszystko traci znaczenie w ucieczce poza czas, przestrzeń, materię. Zapada głęboka cisza.
*****
Brak szmerów, niepotrzebnych gestów zezwala na trwanie w innym wymiarze rzeczywistości. Wyjątkowe doświadczenie harmonii potęguje półmrok panujący w pomieszczeniu pachnącym życiową mądrością, duchową stabilizacją. Na wąskim regale sięgającym od podłogi do sufitu stoją podniszczone książki. Obok zabiera przestrzeń szeroka szafa. Łóżko sąsiaduje z drewnianym stolikiem. Spoczywa na nim wełniana, ciemnoczerwona serweta z czarnym wzorem oraz żółtopomarańczowym wypełnieniem. Podłoga w mahoniowym kolorze nadaje poczucie nierealnego spokoju, a małe okienko znajdujące się wysoko ponad nią zabiera resztki światła z pokoju na zewnątrz.
Na krześle siedzi stary człowiek. Łokieć ugniata oparcie. Dłoń zakrywa twarz. Gruby sweter chroni przed chłodem panującym wkoło. Naprzeciwko, w kącie zakrytym mrokiem, mamrocze ludzki cień. Każde wypowiedziane słowo wzlatuje ku górze, po czym opada zachrypniętą cichością i stonowaniem ku słuchającemu.
– Jestem człowiekiem pogodzonym z teraźniejszością. Ale czy czekanie na cud jest złem? Nie na miarę człowieczeństwa? Ludzie szanują tylko działanie, robienie czegoś, zmienianie realiów.
A ja już nie chcę walczyć. Skoro On obdarowuje i odbiera, to czy muszę dążyć do zmian własnymi siłami? Będzie, co ma być. Wszystko przyjmę, tak po prostu… Ale może cud się stanie? Może... To tylko nadzieja. Może naiwna, lecz moja…
Przestrzeń przestaje być klarowna, zapadając się w ciemność. Jednocześnie jest oczyszczana wyostrzonym powiewem zimna wpadającym przez okienko.
– Dlaczego mam rezygnować z prawa do własnej wizji Boga? Bo rzekomo nieprawdziwa, niezgodna z czyimiś teoriami? Rzeczywiście, moje postępowanie było naznaczone przekorą, buntem, lecz jak to się ma do miłości? Chociaż grzech jest ludzkim przymiotem, to miłość nie była świadomie ograniczana przeze mnie. Przynajmniej jej próby... Czy całe wyrządzone zło może mnie oddzielić od miłości? Przecież Bóg jest Miłością…Ja Mu mówię „Tak”. Czy On może powiedzieć „Nie”?
Nastaje wymowna cisza. Stary człowiek oddala rękę od twarzy. Spogląda pełnią akceptacji, próbując okiełznać niewypowiedziane rozdarcie.
Na suficie rozkłada się światło rozpalonej ulicznej latarni zaglądającej okienkiem do pokoju.
– Boję się… Uciekam od modlitwy, osądu… Nie mam siły…
– Tak… Każdy się boi, to normalne… Pamiętaj, kochanie, by mnie zawołać, jak już będzie czas. Pragnę być z tobą do końca. Chociaż tyle mogę… Małgorzata! Udzielam ci rozgrzeszenia.
Kobieta z chustką na głowie o mizernym wyglądzie zsuwa się z krzesła. Kontakt kolan z podłożem wywołuje silny ból, co wymusza opadnięcie na podłogę. Siedząc, szuka wzrokiem oczu kapłana. Modlitwa się unosi, a spojrzenia ją uzupełniają.
Przez małe okno wpadają gnane wiatrem śnieżne opłatki pozlepiane w przestrzenne, białe hostie uświęcane jasną smugą światła.
*****
Biel sufitu odbija czystość pościeli i ścian. Plamy słońca wpadają przez lekko uchylone okno. Oczy się same zamykają. Twarz czuje powiewy zimna przepędzającego zaduch panujący w powietrzu. Z ogólnego szumu, dźwięcznego echa kiełkują konkretne wypowiedzi. Wraz z powrotem świadomości barwa głosów spłaszcza się, normalnieje.
– Co za noc! Cały czas karetki!
– To pełnia księżyca.
– A co ma pełnia do karetek?
– To pan nie wie? Przy pełni ludzie się rodzą i umierają.
– Jak to?
– Więcej jest porodów, zgonów, samobójstw.
– Co pan opowiada?! Jakieś przesądy!
Dołącza się śmieszne dukanie przypominające intonacją gdakanie kokoszki.
– Ja też o tym słyszałem.
– A ja to wiem. Moja żona pracuje w szpitalu. Tak się denerwuje, jak ma być pełnia… W ogóle nie chce iść do pracy. Ale cóż, dyżur, to dyżur!
– Nie może wziąć wolnego? Raz na jakiś czas?
– Nie może. W takich chwilach liczy się doświadczenie!
Dukanie.
– Jest dobrym specjalistą?
– Niezastąpionym. Wszystkiemu winna pełnia! Innej nocy ten nowy by się nie nawalił i nie wsiadł za kółko! Pełnia, panowie! Pełnia!
– Był po kielichu? Skąd pan wie?
– Od żony…
Dukanie.
– To pana żona tutaj pracuje?
– Tak, czasami… Oj, zabolało mnie! Przepraszam, muszę odpocząć!
Jak się wyłaniały słowa z jednolitej przestrzeni, tak nagle ucichły. Pozostała tylko wieczna, zaczarowana, wszechmogąca biel.
Nagły błysk światła. Jasność kreuje park w nienaturalnie głębokich kolorach. Skrzypi huśtawka, a na niej siedzi rozweselona, głośno śmiejąca się dziewczynka. Własny oddech intonujący przyśpieszony rytm o świszczącym pogłosie przekonuje o rzeczywistym wymiarze doświadczenia. Dziewczynka odzywa się głosem Małgorzaty.
– Witaj! Po co komplikujesz życie? Myślisz, że przez pełnię możesz zmienić przeznaczenie?
– A czy pełnia ma jakieś znaczenie?
– O ile będziesz chciał… Twoja decyzja.
– Przecież to bez sensu.
– Jak uważasz…
– Jaka pełnia? Nic nie rozumiem… Myślałem, że wszystko można odmienić. Miłość, szczęście…
– Pohuśtaj mnie…
Wydłuża się skrzypienie huśtawki, a rozradowana dziewczynka wzlatuje coraz wyżej, mrużąc z rozkoszy oczy.
– Znalazłem się w siódmym niebie! Miałem ciebie... Czy nie mogło być tak dalej?
– Nie bądź dzieckiem! Nic na tym świecie nie jest wieczne.
– Dlaczego dobro nie może trwać tak długo, jak pragniemy, żyjemy…?
– Nie mnie o to pytaj, lecz Jego.
– Nie rozumiem…
– Nie musisz wszystkiego rozumieć.
– Ale…
Obraz niknie w ciemnościach. Głębia czerni narasta, pozbywając się szarości będących dekoncentrującymi zamgleniami idei.
Andrzej otwiera oczy. W doświadczeniu sztywności ciała rezygnuje z walki o ruch. Zauważa swoją nogę drętwiejącą na wyciągu. Nie odczuwa potrzeby myślenia, szukania odpowiedzi na zaistniałą sytuację.
Do sali wchodzi starsza kobieta ubrana na biało, popychając przed sobą mały wózek z przyborami do czyszczenia wszelakich sprzętów. Spogląda na leżących
mężczyzn. Uśmiecha się w kierunku jednego z nich.
– Cześć, kochanie! Jak tam po pełni księżyca?
Zdziwienie gości na twarzach pacjentów, a jeden z nich, dukając, nawiązuje rozmowę z nieznaną kobietą.
– Po pełni? Pani jest żoną…
– Tak, tak… Ta połamana chudzina to mój mąż.
Wybucha nieukrywane rozweselenie. Śmiech odbijając się od ścian, okien i sufitu, dudni w pomieszczeniu, szpitalne łóżka charakterystycznie piszczą od rozchichotanych ludzi.
– Co tutaj robisz?! Po co przyszłaś?
– To nie są odwiedziny. Wanda zachorowała…
Ściągnęli mnie z kardiologii. Wiesz, jak jest: dyżur to dyżur!
Ponownie następuje rozładowanie atmosfery przez spontaniczny, mimowolny męski śmiech.
– Widzę, że wesoło wam tutaj! Muszę szybko posprzątać, bo zaraz przyjdzie lekarz.
Kobieta bierze się za pracę. Przeciera umywalkę, wsuwa metalowe taborety pod łóżka, poprawia pościel. Po chwili nadchodzi lekarz i pielęgniarka. Salowa szybko się oddala, pozostawiwszy otwarte drzwi.
– Dzień dobry. Czy wszystko w porządku?
Nie czekając na odpowiedź pacjentów, lekarz podchodzi do Andrzeja.
– Miał pan dużo szczęścia... Za godzinę przyjdzie neurolog, ale brak poważnego urazu głowy i szyi bardzo dobrze rokuje. Jedynie złamana noga…
Po południu będzie pan miał rozmowę z psychologiem. Praktykant, lecz cóż – dobre choć tyle. Na jutro umówimy policję. Rozumie pan… Ale proszę się nie denerwować, ten drugi był zamroczony alkoholem. A pana symboliczny kieliszek… Nie jestem za prowadzeniem po alkoholu... Broń Boże! Lecz w pana krwi był tylko ślad… Będzie dobrze!
– Jaki drugi?
– Pijak. Jakiś dziwny…
Zadumanie lekarza zanurza się w widocznym niepokoju potwierdzanym mamrotaniem.
– Jego twarz… Ujmująca a za razem przerażająco poważna, jakoś do głębi smutna.
Andrzej czuje wzmagającą się sztywność, wbija wzrok w sufit. Ogarnia go brak sił, który uniemożliwia jakiekolwiek reakcje. Lekarz odchodzi od łóżka i rzuca od niechcenia zalecenie pielęgniarce.
– Dalej przeciwbólowe!
Przy wyjściu z sali stoi mężczyzna o niedźwiedziowatym wyglądzie w oczekiwaniu na doktora.
– Dzień dobry! Ja w sprawie wczorajszego wypadku. Nie wiem, w której sali leży mój brat i jak się czuje. Powiedziano, abym zgłosił się do pana…
– Nie może pan go znaleźć? Rozumiem, że to nie kierowca…
– Nie... Brat ma zabrane prawo jazdy. Od jakiegoś czasu popija…
Drżenie przenika głos, kontrastując z ogromną posturą mężczyzny. Tylko nie wiadomo, czy z rozbudzonych emocji, czy z powodu uciążliwego przywileju roztaczania ciepła na ludzkie serca poprzez misiowatość.
– Jest jak głupie małe dziecko.
Choć umorusany, to od wewnątrz jakoś czysty… To dobry człowiek, tylko nie radzi sobie z życiem.
– Rzeczywiście, z życiem sobie nie radzi… Proszę, pan pozwoli ze mną.
Pielęgniarka podchodzi z termometrem do Andrzeja, który zauważa odchodzących mężczyzn. Intensywność myśli pokrywa czoło zmarszczkami, równocześnie zwężając oczy. Przeczucie przechodzi w niewiarygodną, przerażającą pewność skojarzeń. Nieakceptowana zbieżność wydarzeń wydaje się niemożliwa, nierealna.
– Pomogę panu zmierzyć temperaturę. Inni już to mają za sobą.
– Co z tym drugim?
Kobieta, unikając kontaktu wzrokowego, wkłada pod pachę termometr.
– Jak się nazywa? Przeżył?
Nastaje wymowne milczenie, narasta nienaturalna cisza odgradzająca istnienie od nieistnienia.
Tępy wzrok Andrzeja zastyga w bezruchu, a bladość ukazuje sine przebarwienia ust. Ukrywająca się przed życiem krew pobudza przebieganie ciarek i zawroty głowy, powoduje mdłości. Ogarnia go ponowna sztywność. Zaciśnięte zęby sprawiają ból, a wrażenie pulsującego gardła wzmaga odczucie obrzęku uniemożliwiającego złapanie oddechu. Do ust napływa amoniakowy smak. Uchodzi świadomość.
Ciemność.
Stukot talerza o metalowy stolik budzi Andrzeja. Spostrzega posiłek, kubek z herbatą. Odwraca głowę od jedzenia. Ciągle zbiera mu się na wymioty. Rażą go wcześnie zapalone jarzeniówki. Zamyka oczy, czuje przerażający, rozrywający ból głowy.
Za oknem pada obfity śnieg. Szarość popołudnia chce wtargnąć do pomieszczenia, jednak stojące na straży światło ją odpędza. Czym ciemniej na zewnątrz, tym większa moc usłużnego blasku. Mężczyzna, będąc pogrążonym w myślach, zatapia się w ciszy. Wypatruje za oknem białych aniołów o puszystych skrzydłach przynoszących ukojenie zapomnienia. Machinalnie sięga ręką do stolika. Otula się obleczonym na biało kocem. Oczy omotane postanowieniem ucieczki nabierają wielkości i szklistej głębi. Błogosławiona ciemność przenika jego wzrok i umysł. Odczuwa chwilowy ból połączony z intensywnym szczypaniem. Potem następuje pieczenie i już nic…
Czerwień powoli zalewa zieloną łąkę jak gęsta rzeka. Karmazynowa staje się polana, las. Na odmienionej trawie, w łunie promieni zachodzącego słońca siedzą dzieci. Andrzej podchodzi do nich.
Dziewczynka mówi głosem Małgorzaty.
– Przecież powiedziałam ci, że nie powinieneś komplikować życia. Śmierci też nie przynaglaj. Po co? Wszystko ma swój sens... Bardzo cię kochamy! My na ciebie poczekamy, obiecujemy!
– Przeszłość mnie dopadła, stała się teraźniejszością. Co mam robić?
– Czyń dobro. Teraz! Nic więcej!
– Co to da? Jestem przecież zły!
– Zły… Co to znaczy? Dlatego czyń dobro!
– Ja nie wiem, co jest dobrem!
– Ależ wiesz, wiesz…
Bardzo cię kochamy, pamiętaj! Zadbaj o Teraz, reszta jest nieważna, rozumiesz?
Światło przebija się przez odcienie czerwieni zamkniętych powiek. Słychać głos lekarza. Andrzej otwiera oczy. Zauważa zabandażowaną rękę, krzątające się osoby w białych fartuchach. Brak sił na utrzymanie wzroku doprowadza do powrotu w ciemność, następnie w czerwień wypełniającą całe otoczenie.
Na przebarwionym trawniku biegają i bawią się dzieci. Spostrzegają Andrzeja, podbiegają bliżej z radosnymi okrzykami.
– Nie możesz zmienić przeszłości? Czyń dobro! Od Teraz!
– Tylko jak?
– Tak zwyczajnie… Czyń dobro! Staje się nowe! Od Teraz! Jeżeli chcesz…
Dzieci oddane rozkosznej zabawie odbiegają z wrzaskami zadowolenia i beztroski. Uśmiechy na twarzach ukazują prostotę istnienia, życia, zbawienia. On podąża za nimi, ale wtem przystaje. Niewidoczna siła odbiera możliwość ruchu, przejścia na drugą stronę. Odprowadza je tęsknym wzrokiem. Łzy żalu napływają do oczu.
– Małgorzata! Grześ! Synku…
Czerwień ciemnieje, szlachetnieje, dostaje przebarwień, przechodzi w odcień miedzi, starego złota.
Spotkania
Odcienie czerwieni nadają wyrazu twarzom z pozoru nijakim, zwyczajnym. Barwy uwidaczniają skrywany lęk. Przekleństwo paraliżującej bezsilności podkreślają miedziane przebarwienia pod oczami i wokół pootwieranych ust. Spojrzenia się nie spotykają, chaotycznie błądząc w stwarzanej przestrzeni. Żółć i biel ułudnie dopuszczają światło w rozwrzeszczany, tańczący tłum. Lecz niewyschnięta jeszcze do końca ciemna farba miesza się z kolorami pożądanej jasności. Powstałe szarości prowadzą ku głębokiej i nieprzejrzystej czerni zajmującej większość płótna. Niechciane stonowanie powoduje ucieczkę od ekspresyjnych kontrastów, ukrywa prostotę zrozumienia, zezwala na niedostrzeganie istoty, świadome mamienie rozumu. Jednak całość przyciąga wzrok, zmusza do zatrzymania uwagi, wzbudza niewyjaśniony niepokój. Ciepłe barwy nie wyrażają radości i witalności, nie służą ukazaniu dobra. Wykorzystując zmysły, oszukują pierwsze, instynktowne skojarzenia. Teoretycznie neutralna biel wprowadza intuicyjny strach przed koniecznością stawiania sobie pytań i udzielania odpowiedzi. Każde pociągnięcie pędzla wypełnia pomieszczenie zapachem zatracającej się dla przeznaczenia farby. Jej śmiertelne ostygnięcie stwarza wszechświat, uświęca niepoznawalną prawdę o jedności wszystkiego ze wszystkim. Potwierdza słabość materii wobec nieśmiertelnej Idei. Odgłos nanoszenia kolorów zanika.
Wzrok Zuzanny zatrzymuje się na wiszącym na ścianie drewnianym krzyżu. Z każdą sekundą narasta potrzeba zapatrzenia. Przyciemnione światło padające od lampy wydłuża cienie, dodaje głębi strukturze. Niezrozumiane przynaglenie odciąga dziewczynę od wykonywanej czynności. Wstaje od sztalug. Dotychczas skulone, przycupnięte ciało odpowiada bólem zastania. Hipnotyczne przyciąganie przezwycięża nabyty wstyd nagości. Zuzanna zatrzymuje się naprzeciwko ukrzyżowanego człowieka.
Lekko oddala ręce od tułowia, obraca się wkoło, aby móc zostać obejrzaną. Wymusza akceptację, poczucie wolności. Rozbudza się radość z bycia sobą, właśnie taką, niepowtarzalną kobietą. Zamyka oczy. Chwilowa utrata równowagi każe natychmiast je otworzyć. Mimowolnie zauważa skierowany na siebie wzrok osoby mającej powstać z lipowego pniaka. Kloc drewna o ledwo zaznaczonych rysach twarzy spogląda wypieszczonymi oczyma na nagą kobietę. Nagle ogarnia ją przerażenie i odczucie wstydu. Zerka na krzyż, następnie na niedokończoną postać… Ponownie na krzyż. Wzburzenie wybucha odruchowym pochwyceniem Mądrej Księgi leżącej na komodzie przy ścianie i rzuceniem jej w stronę Zawieszonego Na Drzewie. Krzyż, upadając na podłogę, łamie jedno z ramion.
Spierzchnięte usta szczypie metaliczny smak krwi z przygryzanej wargi. Odreagowanie koncentruje uwagę na rzeczywistości. Zadziwia ją o wiele za wcześnie przychodząca aż tak późna godzina. Również zaskakuje panujący za oknem dziwny, bo mleczny mrok. A płaski miraż z ulicznych latarni, rozszczepiony na szarą żółć i wypłowiały granat, jakby się odbijał na jej ciele. W skąpym świetle rozpoznaje na sobie plamy od pozbawionych swoistej wyrazistości farb. Cała Zuzanna pokryta jest przejawami działania, tworzenia. Ogląda palce umazane czernią. Zauważa czerwone kropki na swoich piersiach i brzuchu wynikłe z krótkich, zrywanych ruchów pędzla. Rozśmiesza ją żółta grudka zastygła na łonie, która posklejała przejawy dojrzałości. Dociera do dziewczyny, że nie można tak żyć, aby się nie wyświnić. Spontaniczny uśmiech ucieka, gdy leżące pieniądze niszczą poczucie godności. Słone łzy przepełniają ranę spowodowaną ludzką ignorancją, brakiem wyczucia i zrozumienia. W kiełkujących myślach szybko dołącza się współczucie do leżącej osoby z
połamanym ramieniem. Uświadamia sobie, iż boskość jest tylko niezrozumiałym dodatkiem do człowieczeństwa. I że kochając człowieka, miłuje… Boga?
Podnosi ciężką książkę wraz z odłamanym fragmentem drewna, które kładzie na komodzie. Zniża się po krzyż, zawiesza z powrotem na ścianie. Brak równowagi przechyla go na jedną stronę. Zuzanna, wpatrzona w niego, też przekrzywia głowę, uchyla usta…
– Nareszcie jesteśmy podobni do siebie. Tacy niedoskonali… Ale jakże wyjątkowi!
Długie włosy opadają na ramiona oraz piersi, a naga, poplamiona sylwetka szuka schronienia, by się ukryć przed dobrem i złem. Niedokończona rzeźba wciąż obserwuje dziewczynę, która podchodzi do stojącego pnia, dłońmi dotyka powstającą twarz. Z grubsza ociosane drewno pozwala na zmysłowe wyczucie ciepłego aksamitu, intuicyjne doświadczenie jego słabości w gotowości na kształtowanie. Palce wciąż muskają bezustne oblicze.
– A ty… Jesteś Jutrzenką. Niosącym światło. Po co rozjaśniasz drogę przede mną? Zwodzisz anielską urodą, swoją doskonałością…
Problem tkwi w tym, żeś ani zimny, ani gorący, tylko letni… Dlatego jesteś taki niebezpieczny. Przecież mnie nie kochasz ani nienawidzisz, jestem ci obojętna… Nie uwolnię się od ciebie. Jesteś częścią mego człowieczeństwa, ale nigdy cię nie dokończę! Ty mój Lucyferze…
Zuzanna podnosi z podłogi czerwony całun od zasłaniania sztalug i rzuca go na szatana. Odwraca się, chcąc podejść do łóżka, lecz słyszy za sobą delikatny szum. Ciarki przechodzą jej po ciele, wzbudzając nieoczekiwane doznanie czyjejś obecności. Ogląda się za siebie. Czerwona płachta leży na podłodze, a wzrok anioła ją przeszywa. Jednak nie przepełnia go pożądliwość ciała ani nawet duszy. Raczej pewność przynależności osoby ludzkiej do niego, przedmiotowego posiadania.
Przerażenie odbiera oddech. Paniczny strach nakazuje ucieczkę.
Kobieta szybko zakłada kozaki i okrywa swoją nagość długim płaszczem. Wybiega z mieszkania, pozostawiwszy tonący w ciepłym świetle pokój naznaczony innym, niezrozumiałym wymiarem istnienia.
Żółty blask ulicznych latarni omotany w coraz gęstszą mgłę kłamliwie rozgrzewa jesienne powietrze. Cała przestrzeń zostaje wypełniona słabo przejrzystym istnieniem. Złudne zamknięcie otoczenia uniżonymi chmurami rodzi poczucie bezpieczeństwa. Uwięzione w nich jasne łuny nie mogą się
przebić w stronę ciemności. Wielkie, koliste żyrandole wyznaczają drogę aleją światła. Wzrok wyłapuje szczegóły otoczenia tylko w ostateczności, momencie zbliżenia. Świadomość bycia obok większego, prozaicznego świata nie zaburza odczucia wyjątkowości. Wszystko jest czyste, nieskazitelne, wtopione w zasłonę dobra, lepszego poziomu bytowania. Rodzi się niepowtarzalna jedność z wszechświatem, uczucie materialnego rozpłynięcia w nieskończoności kosmosu.
Zuzanna biegnie wyznaczaną drogą. Maleńkie kropelki zawieszone w przestrzeni delikatnie orzeźwiają rozgrzane policzki, a płuca z łatwością chłoną wilgotne powietrze.
Nagle z mgły wyłania się zarys znikomej, oderwanej od całości części ceglanego budynku. Ciemna, rdzawa plama zaprasza, by ją sforsować. Dziewczyna pragnie wejść do środka, intuicyjnie wyczuwa siłę realnego dobra wzmagającego oczekiwanie spotkania. Spogląda na wejście do kościoła. Czuje potrzebę błogosławieństwa, przebóstwienia Teraz takim, jakim ono jest.
Z nieba zaczynają wolniuteńko spadać pierwsze płatki śniegu. Bardzo długo unosząc się w powietrzu, unikają zbezczeszczenia przez prostacką ziemię. Przestrzenny taniec kończy ich żywot natychmiastowym wyparowaniem w zbyt ciepłej rzeczywistości niepozwalającej jeszcze przykryć świat bielą.
Wewnętrzny gorąc zaznacza różnicę miedzy dłonią a chłodną metalową klamką. Nieprzyjemne odczucie wstrzymuje jej naciśnięcie, powodując odruchową ucieczkę ręki. Zuzanna zamyśla się, odwraca i wolno odchodzi zasmucona.
*****
Uczucie gorąca koliduje z przymiotami zimy. Płaszcz zostaje rozpięty pomimo mrozu, szalik rozluźniony na przekór obłokom pary towarzyszącej ludzkim oddechom. Nisko leżące słońce wydłuża cienie, wydobywa piękno białych kożuchów otulających konary zmarzniętych drzew. Obdarza świat pozytywną energią odbijającą się od lodowych, wyślizganych luster. Trzeszczenie śniegu dodaje kolorytu pośpiesznym krokom. W powietrzu unosi się zapach świeżości i zimna. Południowe chwile wyzwalają nadzieję na wzmocnienie, zahartowanie, przetrwanie.
Wejście do metalowej budki telefonicznej piętnuje wzmożeniem odczucia oziębłości. Telefon popiskuje przy wykręcaniu numeru. Twardy, trzymany na wodzy kobiecy głos próbuje ograniczać szlochanie.
– Halo! Halo! Andrzej, słyszysz mnie? Andrzej!
Po chwili łagodność napływa do wypowiadanych słów.
– Jesteś! To dobrze, bardzo dobrze… Czy moglibyśmy się spotkać?
Oddech przyśpiesza, niepohamowana wilgoć wypełnia oczy.
– Nie. Nie w domu… Najlepiej jak zawsze… Tak. Przyjechałam…
Napływające łzy do nosa i gardła przeszkadzają w rozmowie.
– Dasz radę teraz? To do zobaczenia…
Chusteczka pomaga w ocaleniu dobrego wychowania przy topniejących emocjach oraz izoluje od ludzkich zerknięć. Dreszcze na ciele brutalnie dają znać o porze roku. Wychładzane uczucia już nie oponują, gdy szalik wtula się w odkrytą szyję, guziki zajmują miejsce przed dziurkami, wełniana czapka mości się nad samymi oczami, a rękawiczki na dłoniach zjeżdżają do obszernych, ciepłych kieszeni.
Wraz z dochodzeniem do głównej ulicy narasta szum wolno toczących się po zaśnieżonej jezdni samochodów. Powietrze zmienia zapach od jadących aut na duszną woń stęchlizny. Skuleni ludzie wybijają takty pośpiechu, zabiegania. Małgorzatę napełnia dziwne, niepokojące odczucie pustki, bezsensowności ludzkiej egzystencji. Skurcz ściska brzuch, a gorycz napływa do ust. Głowa zaczyna ciążyć, oczy zapadają się wraz z rozmazywaniem otoczenia.
Następuje potrzeba przystanięcia, wsparcia ciała o zniewolone miastem drzewo. Wzrok wgłębia się w ciepłą plamę jasności na niebie. Zawieszenie w działaniu pozwala na istnienie dla istnienia. Nastaje świadomość wartości chwili bez jakichkolwiek dodatkowych uwarunkowań. Stopniowo ustępuje ból głowy. Grymas traci powód do manipulowania twarzą. Siłą woli zostaje rozluźnione obolałe oblicze.
Głęboki oddech…
Nogi zaczynają się przemieszczać przed siebie. Ciało bezwładnie pozwala na uprowadzenie. Umysł korzysta z możliwości retrospekcji. Aż nagle natarczywe wspomnienia umykają na odczucie pobłądzenia. Kobieta poszukuje charakterystycznych punktów. Od lat znane otoczenie zionie obcością, niezależnością. Wzrok penetruje wejścia do budynków, a rozum głupieje, mając kłopoty z rozpoznaniem. Brak słów odsłania ulotność znaczeń. Łzy napływają do oczu sfrustrowanej Małgorzaty, niemoc odbiera resztki siły. Wraca zawrót głowy oraz tępy, pulsujący ból głowy. Oparcie się o zaśnieżoną latarnię daje wytchnienie, koncentrację, powrót orientacji. Droga do ulubionej kawiarni zostaje odkryta na nowo.
Uderzenie ciepła i aromatu kawy wita każdego wchodzącego. Małgorzata z lubością dotyka znajomych bali pomalowanych na zgniłozielony kolor, służących za wykończenie jednej ze ścian. Ich pionowe ułożenie okłamuje przestrzeń, dodając wysokości niskiemu korytarzowi. Inne ściany emanują ciemną, zgaszoną czerwienią.
Siedzący w sali Andrzej zauważa żonę, wstaje z krzesła i podchodzi do niej. Płaszcz wita się ze starym wieszakiem, a kobieta z mężczyzną.
Westchnienie ulgi, szczery uśmiech, mocne wtulenie oswajają moment zawahania.
– Jak dobrze, że mogłeś przyjść!
– Długo cię nie było…
– Ach! Miałam mały problem z dojściem, ale już w porządku.
– Czego się napijesz?
– Kawy.
Andrzej gestem głowy daje znać kelnerce o gotowości złożenia zamówienia, które zaraz potem zostaje przyjęte. Przez dłuższy czas milczą. On obserwuje zamyśloną towarzyszkę.
W okiennym odbiciu migocze światełko zapalonej świecy. Panujący w kawiarni półmrok wypływa na zewnątrz, zmieniając nastrój popołudniowych godzin. Słońce schowane za dachy niskich kamienic jeszcze rozjaśnia łuną ich śnieżne czapy. Chodniki zanurzają się w melancholijnym, wyważonym wrażeniu spokoju ułudnego piękna.
– Małgosia…
Małgorzata!
Rozbiegane spojrzenie chwyta twarz mężczyzny.
– Tak?
– Powiedz, co się stało? Nie przyjeżdżałaś bez zapowiedzi, a teraz…
– Sama nie wiem… To znaczy… I tak muszę kiedyś powiedzieć… Tobie pierwszemu… Dwa miesiące temu wykryto u mnie raka piersi.
Głośny, nieprzyjemny rumor dobiegający z zaplecza rozchodzi się po niewielkiej sali. W jednej chwili ulatują siły wraz z wszelkimi odczuciami. Pozostaje sterylna pustka, stan zawieszenia w wiecznej teraźniejszości. Niepostrzeżenie wraca z całą mocą znaczenie wypowiedzianych słów. Nieokreślony, wszechpotężny ból miażdży całe ciało oraz umysł Andrzeja. Przerażenie odbiera słowa.
Na dworze maluje się czerwień chmur bliskich zachodzącemu słońcu, uchylającemu tajemnicę o przeznaczeniu wyrwaną wieczności.
Młoda kelnerka podchodzi do stolika z pachnącą kawą i ciastkami. Na ciemnozielonych serwetach doznają spoczynku białawe filiżanki, w których ciemny brąz chowa się pod ubitą, wypukłą bielą. Obok dochodzą talerzyki dodające lekkości ociężałym, tortowym słodyczom odkażonym mocnym alkoholem. Małe łyżeczki pobłyskują w stonowanym, słabym oświetleniu. Zniekształcony płomień świeczki drży na gładkiej, wypukłej, dystyngowanej cukiernicy.
– Jest mi źle… Nie chciałam nikogo obciążać… Poza tym miałam nadzieję… Dowiedziałam się, że szanse są nieduże… Tak naprawdę jest za późno. Andrzej… Ja umieram.
Łzy zaczynają podrażniać jego oczy. Mrugnięcie powoduje szczypanie. Zaciśnięte gardło uśmierca pragnące zaistnieć pytania. Zawrót głowy… Kilka głębokich wdechów płoszy uciążliwy szum. Mężczyzna nerwowo trze ręką twarz, zaciska szczękające zęby, nieświadomie marszczy czoło. Oczy napływają krwią.
– Chodź, odwiozę cię do domu.
– Dobrze.
Droga dłuży się z powodu śliskiej jezdni. Czym bliżej końca jazdy, tym więcej śniegu, silniejszego wiatru i ciemności. Zamyślenie dopuszcza brak koncentracji. Rozgoryczenie porywa myśli w nienasyconą próżnię. Czerwień rozlewa się na śniegu, przepełnia przestrzeń, przenika do wnętrza samochodu. Zbyt późno wciśnięty hamulec skutkuje poślizgiem. Zaskakujący brak emocji, zdenerwowania powoduje obojętność do chwili obecnej, do teraźniejszości. Auto zatrzymuje się w ostatnim momencie, aby uniknąć kolizji ze stojącym przed skrzyżowaniem samochodem. Świat odmieniony zapaloną wszędobylską zielenią zmusza do ruszenia, dążności ku celowi.
Ginie w mroku mały drewniany dom. Otaczające go rośliny tworzą lodowy ogród o błyszczących, finezyjnych rzeźbach. Niektóre pędy naginają swe możliwości, opadając do ziemi pod ciężarem śniegu. Inne wynoszą się, lekceważąc zamarznięte okowy. Białe poduchy chowają większość zmarzluchów, tuląc ich do snu.
Samochód się zatrzymuje, ale silnik nadal pracuje. Światło reflektorów drży w malutkich, coraz liczniej spadających gwiazdach z nieba. Para siedzi w milczeniu, patrząc na siebie.
Czas płynie… Mężczyzna postanawia przerwać napiętą ciszę.
– Jeszcze dwa tygodnie temu świeciło słońce i było tak ciepło... Kto by myślał o zimie? A teraz… Tak nagle przyszła, chociaż każdy się jej spodziewał.
Kobieta wciąż mu się przygląda, czekając na spełnienie niewypowiedzianych oczekiwań, reakcję zmieniającą dotychczasowy stan. Andrzej delikatnie kładzie swoją rękę na dłoni Małgorzaty.
– Czy mogę zostać na noc?
– Oczywiście. Przecież to wciąż twój dom. I nic tego nie zmieni.
Na nowo powstaje moment ułomności obarczony brakiem decyzji.
– No dobrze… Pójdę, nastawię wodę na herbatę, a ty zaparkuj i chodź do domu.
– Tak, zaraz przyjdę.
– I jeszcze jedno…
Nigdy człowiek nie zostaje sam. Dzisiaj ty dla mnie, ja dla ciebie... Jutro... Zawsze jest ktoś…Rozumiesz…?
– Dlaczego teraz mi o tym mówisz?
– Nie wiem, czy będzie okazja, czy nie zapomnę…?
Dziewczyna wychodzi i podąża w stronę furtki. Boi się odwrócić głowę, aby nie spłoszyć zawsze zlęknionego, zamkniętego w sobie Andrzeja.
Przez lata bycia razem zaakceptowała jego niezrozumiałe zachowania. Przestała ją denerwować skrytość łagodząca człowieczy ból, chcąca stworzyć inny świat, taki bez wspomnień. Jakim jest człowiekiem? Nigdy tego w pełni nie wiedziała. Zawsze był niedosyt poznania wzmacniany przemilczeniem, szorstkością wobec obcych osób. Ale jednego jest pewna - że on ją kocha. I nie liczy się nic więcej.
Zaspy wzdłuż ogrodzenia uniemożliwiają pozostawienie samochodu obok posesji. Lecz Andrzej nie odjeżdża. Obserwuje Małgorzatę. Zaczyna płakać. Wie, że ją utracił, chociaż jeszcze może jej dotykać, przytulać. Poczynają targać nim wyrzuty sumienia wykraczające poza zrozumienie, zdrowy rozsądek.
Przecież mogło być inaczej, ale… Wzlatujące chrapanie nie pozwala na nadejście upragnionego odpoczynku. Małgorzata spogląda na śpiącego Andrzeja. Jego opuchnięte powieki i nabrzmiały nos odsłaniają szaleństwo emocji. Kobieta wstaje z łóżka i podchodzi do kuchennego stołu, z którego bierze jabłko. Gryząc je, odwraca się. Zwraca uwagę na wiszący obok drzwi obraz. Przygląda się Chrystusowi namalowanemu przez Zuzannę. Trzyma On na barkach małą owieczkę, a wkoło nich jest tylko pustka, ciemna szarość. Dziewczyna patrzy na trzymane przez siebie nadgryzione, kwaskowate jabłko. Wpatruje się w naiwnego z miłości Prostaczka. Szepcze.
– Mam prawo wyboru? Mam prawo do grzechu? Jestem wolna? Więc wybieram… Nie chcę Cię!
Czuje rozrywającą potrzebę sprzeciwu, wybuchu niezgody na rzeczywistość.
– Nie dałeś mi szansy! Zawsze musiałam walczyć… Nigdy nie narzekałam! Nie obnosiłam się ze swoimi problemami!
A teraz…
Głos ucieka w płaczliwą chrypę.
– A teraz nie chcę Cię! Już nie chcę…
Z żywiołością zdejmuje obraz ze ściany pozostawiający nieodbarwiony przez słońce ślad pierwotnego koloru. Nerwowo rzuca go na stół. Zaczyna czuć dookoła pustkę, która wlewa się do jej duszy i jednoczy realność z wizją przestrzeni na płótnie. Łzy spadają na Jezusa, a pięść rytmicznie wali o stół.
– A może w końcu i mnie weźmiesz na ramiona… Bo nie mam już siły…
*****
Drzwi przenoszą do pomieszczenia natarczywe odgłosy walenia. Misiowaty mężczyzna je otwiera. Na klatce stoi człowiek o bardzo smutnej twarzy. Wtem pojawia się na jego obliczu szeroki uśmiech, który zmienia jego wygląd nie do poznania. Nastaje cud przemiany, przeistoczenia. W jednej chwili rodzi się świat naznaczony radością, sensem istnienia, nadzieją na dobro, wykraczającą poza dotychczasowe ograniczenia.
– Zadzwonił!
Nie czekając na zaproszenie, wtacza go do środka duszny napływ powietrza z klatki schodowej.
– Zadzwonił!
– Co stękasz? Jesteś pijany!
– Zadzwonił! Umówiliśmy się! On sam, ja także sam… A tu Wigilia!
– Przecież jesteś zaproszony do nas, jak co roku.
– Nie mogę! Zadzwonił! Minęło już tyle lat…
Ciągle nie schodzi z jego twarzy dziecinne rozradowanie wyciągające z bełkotu codzienności inny obraz człowieczeństwa, ingerujące w głębię bycia kimś niepowtarzalnym.
– Może to był sens mojego życia…?
Niedźwiedziowaty mężczyzna znużony oglądaniem podekscytowanego brata zmierza do wypchnięcia go na zewnątrz mieszkania.
– Dobrze, dobrze… Pogadamy, jak wytrzeźwiejesz.
Ten jednak stawia opór.
– Posłuchaj mnie… Gówniarz wyszedł na ludzi… Chociaż jemu się udało! To tak, jakby i mi wyszło! No, jeszcze nie... Ale od dzisiaj... Już tak...
Plączące się, z trudem wypowiadane słowa zużywają całą energię. Nogi powoli cofają popychane ciało.
– Bracie! Ja też chcę... Prawda, że i ja mogę...?
– Przyjdź za trzy, cztery godziny… Na kolację, a nie teraz! Prześpij się…
– Potem nie mogę! Idę na spotkanie… Nie zapomniał o mnie!
– Przyjdź później…
– Bracie, idę na wyjątkowe spotkanie! To przeznaczenie… Jestem taki szczęśliwy… Andrzej nie zapomniał o mnie! Idę się spotkać z nim i jego szczęśliwym aniołem! Uda się... Żyć...
Zamykane drzwi przepuszczają jeszcze szczery, naturalny śmiech mieszający się z zapachem kapusty, grzybów i kompotu z suszonych śliwek. Śmiech jednoczący prozę życia z poezją ludzkiej duszy, pozwalający na wyzwolenie ducha ponad materię. Niosący prawo do istnienia, akceptacji, szczęśliwości Tu i Teraz. Śmiech otaczający człowieka nadzieją na miłujące Dobro, przezwyciężający łzy, ból, również śmierć, bo będący zapowiedzią…
Przeznaczenia?
# # #
http://mikobabe.wordpress.com
# # #